Luiza Złotkowska: „W bieganiu pomaga mi… mama”
Opublikowane w pt., 17/01/2014 - 09:23
Jeszcze niedawno szerzej nieznane, dziś kandydatki do medalu Igrzysk Olimpijskich w Soczi. Polskie panczenistki przebojem wdarły się do światowej czołówki zdobywając brązowe medale IO w Vancouver i MŚ (2012) oraz srebro MŚ w jeździe drużynowej (2013). O łyżwiarstwie szybkim, ale przede wszystkim o bieganiu rozmawialiśmy z członkinią narodowej drużyny, warszawianką Luizą Złotkowską.
Skąd wzięły się u Pani łyżwy szybkie? W stolicy nie ma przecież tradycji uprawiania sportów zimowych. Szanse na to, że dziewczynka z Ursynowa, Pragi czy Żoliborza zostanie następcą Justyny Kowalczyk są niewielkie. Prędzej zagra w siatkówkę albo zostanie lekkoatletką, bo w tych dyscyplinach dostęp do infrastruktury jest dużo łatwiejszy.
Tak, ale Warszawa jest jednym z niewielu miast w Polsce, gdzie można trenować panczeny. W naszym kraju są tylko cztery tory łyżwiarskie (Zakopane, Sanok, Warszawa, Pilica - przyp. red). Nie jest wcale trudno mieszkać w Warszawie i pójść na „Stegny”, gdzie funkcjonuje kilka klubów. Pierwszy krok łyżwiarski jest oczywiście trudny, ale logistycznie już nie tak bardzo. W klubie dziecko, często za symboliczną opłatą, otrzymuje sprzęt sportowy i już może rozpocząć treningi…
Kto zainteresował Panią panczenami?
Mój nauczyciel W.F – Krzysztof Filipiak.
Nie myślała Pani kiedyś o innej dyscyplinie?
Mogę w się pochwalić, że w dzieciństwie bardzo dobrze biegałam Test Coopera. Jako piętnastolatka w 12 minut przebiegłam 3150m. Wydaje mi się, że jest to dość dobry wynik. Dla porównania, na łyżwach podczas mojego pierwszego treningu w godzinę przejechałam dwa i pół kółka, czyli dystans 1000m. To była… hmm…masakra! (śmiech). Jednak praca i trening dały rezultaty.
Podczas zgrupowań dużo jeździ Pani na rowerze, co potwierdza choćby zawartość Pani strony internetowej. O bieganiu niewiele z niej wyczytamy. Panczeniści nie biegają?
Jak najbardziej biegam, ale nie są to długie dystanse. Ale lubię taką aktywność. Każda rozgrzewka przed zawodami to jest przede wszystkim bieg. Dodatkowo w bieganiu pomaga mi mama (śmiech).
Jak to?
Często decyduje się na treningi wieczorami i wtedy razem z moją mamą, która jedzie na rowerze ze światełkiem, spędzamy razem czas. Na sportowo, bo ja się ruszam i moja mama też. Takie rozwiązanie ma też inne korzyści - oprócz bezpieczeństwa, bo mama oświetla mi drogę, jest też do kogo się odezwać. Nie jest to mocny trening, ale często trwa około godziny.
A czy krok biegowy nie przeszkadza w panczenach? Jest to przecież inna technika poruszania się, na lodzie angażujecie też inne partie mięśniowe.
Nie jestem zwolenniczką używania jednej grupy mięśniowej. Bieganie ma to do siebie, że właśnie angażuje dużą liczbę tych grup. Na rowerze ćwiczymy głównie nogi. Ja bardzo chętnie biegam w takim okresie przejściowym, czyli na wiosnę. Stosuję go w rozgrzewce i dla rozluźnienia po treningu i po zawodach.
Czy myślała Pani, żeby wystartować w biegu ulicznym i spróbować takiej formy sportowej rywalizacji? Może nie w maratonie, ale np. na 5 km. Jest pani łyżwiarską rekordzistką Polski na tym dystansie…
Kiedyś już stałam na starcie biegu masowego. Był to Memoriał Piotra Nurowskiego zorganizowany przy Maratonie Warszawskim w 2011 r. (dystans 8 km – przyp. red). Jednak było to pięć miesięcy po rekonstrukcji więzadła krzyżowego. Po tej operacji w ogóle uczyłam się chodzić. Pamiętam, że wtedy pierwsze kroki biegowe były również dramatyczne, bo był to bieg po asfalcie. Ostatecznie nie przebiegłam całego dystansu. Może kiedyś wezmę udział w takiej imprezie.
Coraz bliżej igrzyska w Soczi. Czego pani życzyć?
Zdrowia (śmiech).
Myślałem, że powie Pani coś o medalu, o trzymaniu kciuków przez kibiców...
Jeżeli wszystko się ułoży, to oczywiście medal jest wymarzoną sprawą. Ale wiem, że sport jest przewrotny. Niczego nie można gwarantować. Jeżeli będzie zdrowie, to wszystko, nad czym pracowałam przez ostatnie cztery lata, jeszcze kilka lat wcześniej, powinno przynieść słodki owoc.
Zdrowia zatem. I powodzenia w Soczi.
Nie dziękuję.
Rozmawiał Robert Zakrzewski