Od padaczki i myśli samobójczych do medalu Mistrzostw Polski Skyrunning
Opublikowane w śr., 13/07/2016 - 09:04
Zapisał się Pan na Cracovia Maraton?
Tak. Kiedy stanąłem na starcie powiedziałem sobie: Paweł teraz się dowiesz czy jesteś na coś faktycznie chory i na ile odbudowałeś swoją psychikę. To miał być taki test. Nie było spiny, oczekiwań, że nagle ruszę z bieganiem i za jakiś czas zacznę biegać po medale. Przeżegnałem się całując dziesiątkę różańca i modląc się za trójkę zmarłych przyjaciół (Śp. 87, 22, 16 - po tyle lat mieli) i Św. Jana Pawła II - za ocalenie mnie od śmierci, za odepchnięcie wszystkiego złego, co chciałem sobie zrobić, za przywrócenie mi zdrowia.
Jak poszedł tamten start?
Pamiętam, że nie umiałem nawet przypiąć sobie numeru startowego do koszulki. Zapytałem chłopaka z depozytu jak to się robi...
Przebiegłem maraton z czasem 3:14:39 i - jak się później okazało - to otworzyło mi drzwi do świata biegaczy. Wciąż nie umiałem się zapisać na biegi przez internet, więc dzwoniłem do biur zawodów, żeby to za mnie robili. Podawałem tylko swoje dane. W ten sposób pojechałem m.in. na bieg do Skotnik, do Stanisław Wcisło, który organizuje imprezy w kolejne rocznice urodzin Św. Jana Pawła II. Tam po raz pierwszy stanąłem na podium. Nie wiedząc co to są kategorie wiekowe, spakowałem się i pojechałem do domu...
Tydzień później spotkałem się ze Stanisławem, który wręczył mi tamtą nagrodę. Gdy poznał mój wynik z Cracovia Maratonu i wysłuchał historii mojego życia, powiedział tylko jedno zdanie - „to co zrobiłeś, nie jest normalne”.
Maraton przebiegłem praktycznie bez przygotowania. Przed zawodami zrobiłem 170 km marszobiegiem. Z tym pojechałem do Krakowa. Później się dowiedziałem, że po tyle kilometrów to zawodowcy biegają w ciągu tygodnia.
Debiut marzenie...
Było mi mało. Pięć miesięcy po Cracovia Maratonie pojechałem na Maraton Warszawski. Złamałem tam 3 godziny. Następny Maraton - ORLEN Warsaw Marathon - pobiegłem w czasie 2:44:31. Byłem już wtedy w KS AZS AWF Kraków. Kiedy byłem jeszcze w w grupie amatorskiej, którą prowadzi Pan Dariusz Kaczmarski, do której trafiłem za namową Stanisława Wcisło.
Początki były... szybkie. Po piątym treningu w grupie amatorskiej trener Kaczmarski powiedział, że nie nadaję do tej grupy i że zostanę przeniesiony do innej, lepszej. Zawodowej. Po 3 miesiącach przyszedł po mnie trener Wacław Mirek, trener kadry w PZLA. Powiedział, że widzi we mnie potencjał jeżeli chodzi o biegi wytrzymałościowe.
Dostałem plan treningowy. I pytam co to jest to 200/200 10x czy drugi zakres. Nawet nie wiedziałem, gdzie na bieżni jest te 100, 200, 300, 400 metrów. Nie oglądałem nigdy zawodów lekkoatletycznych i nie startowałem w biegach ulicznych. Trafiłem na zajęcia sprawnościowe, na płotki lekkoatletyczne. Co drugi przewracałem, o pozostałe haczyłem nogą. To był mój pierwszy raz z płotkami. Mocno frustrujący. Chciałem odejść z grupy, bo nie mogłem sobie znaleźć miejsca, a po za tym nie chciałem przecież walczyć o wyniki. Prosiłem swojego Anioła Stróża, by zabrał mnie z AWF, że to jest mi do niczego nie potrzebne i nie mam w tym żadnego celu.
Postanowiłem nie słuchać trenera. Ten po jakimś czasie postawił warunek i dał ostatnią szansę. Powiedział, że jak nie zacznę realizować jego wytycznych to się pożegnamy. Byłem zagubiony. Postanowiłem odnaleźć panią psycholog Halinę Rzepa, która pomagała mi gdy walczyłem z depresją. Udało mi się.
Znów trenował Pan z AZS...
Było ciężko, ale już tylko fizycznie. Zmieniłem pracę i zacząłem pracować na budowie w Krakowie przy renowacji zabytków. Nie miałem pieniędzy na przeprowadzkę, więc dojeżdżałem z Choczni do Krakowa codziennie i wracałem każdego dnia do domu. Mój tryb życia wyglądał tak że, wstawałem o 4:00 rano, o 5:00 jechałem do Krakowa żeby być w pracy na 7:00. Pracowałem do 15:00, potem jechałem na AWF na trening. Do domu wracałem na 22:00 i o tej godzinie jadłem dopiero obiad. O 23:00 kładłem się spać. I tak przez 18 miesięcy.
Potem nagle przyszła kontuzja. Naderwanie bocznego więzadła w lewym kolanie, gdzie leczenie trwało 2,5 miesiąca. Polegało na tym, że... chodziłem do pracy na budowę z rozwalona nogą. Nie było szans na L4, bo pracowałem na umowie zlecenie. U lekarza nie byłem ani razu bo ani czasu ani pieniędzy.
Bardzo chciałem jechać na Półmaraton do Wiednia. Tymczasem stan nogi był taki, że nie powinienem biegać. Rozmawiałem z trenerem na temat wyjazdu i zapytał się mnie czy muszę jechać. Powiedziałem, że bardzo chce, nawet tylko zwiedzić Wiedeń. Nagle się zaczęło układać i ruszyłem z truchtaniem, bez mocnego biegania. Pojechałem do Wiednia i... bez rozgrzewki pobiegłem półmaraton Viena City Halbmarathon – 1:16:23. Poprawiłem rekord życiowy o 1:53.
Kolejny szybki bieg...
Po tych wszystkich perturbacjach dyscyplinarnych i zdrowotnych trener Mirek stwierdził, że musimy włączyć hamulec i wrzucić wsteczny bieg – za szybko się rozwijałem, a więc szybko mogłem się rozsypać i wypalić. Trzeba było zająć się techniką biegania, a nie szybkością. Skończyły się drugie zakresy. Do poprawy było wszystko - nogi, głowa, ręce, biodra, kręgosłup, stopień nachylenia ciała do przodu.
Z racji obowiązków, trener Mirek musiał często wyjeżdżać na zgrupowania i nie było komu pilnować mojej pracy. A walka z nawykami nie była taka prosta jak się wydawało. Przekazał mnie więc do trenera Tomasza Brachmana, który prowadził grupę juniorską. Pod nieobecność trenera Mirka, pan Tomasz pilnował mnie z techniką. Jak się okazało, trzeba było poświecić cały sezon by wypracować podstawowe odruchy.
Na półmaraton w Dreźnie znów pojechałem z kontuzją. W trakcie begu na 6 km przed metą poszło śródstopie. Zatrzymałem się myśląc, że już po biegu. Ale w głowie miałem słowa pani psycholog. Jak boli, to przypomnij sobie jak bolało gdy walczyłeś o życie. Zacisnąłem zęby i z tym rozwalonym śródstopiem odrobiłem stracony czas. Same zawody zakończyłem z poprawionym rekordem życiowym, o minutę. Po powrocie odbyło się spotkanie trenerów. Wspólnie postanowiliśmy, że dalej będzie mnie prowadził już tylko trener Tomasz Brachman. Tak też jest do dziś.