Od padaczki i myśli samobójczych do medalu Mistrzostw Polski Skyrunning
Opublikowane w śr., 13/07/2016 - 09:04
Odzyskał pan ochotę do ścigania się?
Tak, jakby naturalnie. Zaraz po rozmowie z Tomaszem Woźniakiem napisałem do trenera Tomasz Brachmana. Powiedziałem o zmianie, jaka u mnie nastąpiła i że chce dać sobie trzecią szansę. I chciałbym o nią prosić. Wróciłem na AWF.
Ruszyliśmy z treningami. Spokojnie, żeby nie złapać kontuzji. Powoli zwiększaliśmy tempo i przyspieszaliśmy. Postanowiłem, że mając tyle czasu co nic na przygotowanie się do wiosny, najważniejszym startem w tym okresie będzie Bieg Wadowicki na 10 km. Cel, jaki sobie postawiłem to obronić tytuł Najlepszego Biegacza w Powiecie Wadowickim i połamać wynik z ubiegłego roku. Udało się. Poprawiłem się o 57 sekund.
Były 2 tygodnie do Biegu Marduły. W weekend majowy pojechałem w Tatry zapoznać się z trasą, na której miałem pobiec pierwsze górskie zawody. W pierwszym dniu przetruchtałem trasę biegu Marduły. Na drugi dzień - Morskie Oko, Dolina Pięciu Stawów. Kolejny dzień i wybieg z Kuźnic na Kasprowy i bieg pod Górę Świnnica, gdzie, tuż pod szczytem, zrezygnowałem z wyjścia. Zalegał tam śnieg z lodem, zaczynały się też łańcuchy. Wróciłem tą samą trasą. W sumie zrobiłem ok 70-80 km.
Pojechałem też do Skawiny. Na 10-kilometrowej trasie byłem podajże 6. w open, wygrałem też kategorię wiekową M-20. Przed dekoracją skorzystałem z masażu. Zabolało. Ale tak właśnie miało być. Poprosiłem masażystkę - Anię Matlak - o numer do siebie. Wiedziałem, że będę potrzebował jej pomocy przed wyjazdem do Zakopanego. Zamówiłem u Ani 2 sesje - zaraz po powrocie z weekendu majowego, gdzie moje nogi były jak beton, i na dzień wyjazdu do Zakopanego.
Postanowiłem wziąć masaże, bo należy poprawiać błędy popełnione nie tylko w życiu prywatnym, ale i sportowym. Cztery lata wcześniej, na Mardule, na ostatnim kilometrze dostałem takie skurcze, że musiałem się trzymać nóg by móc w ogóle iść. Teraz trasa liczyła 32 km i wiedziałem, że to będzie ciężki bieg. Walka z samym sobą, własnymi słabościami i bólami - na to byłem przygotowany.
W środę - 3 dni przed zawodami - mój przyjaciel Mariusz Ciapa pożyczył mi plecak do biegania w górach. Rozmawialiśmy na temat biegu w Zakopanem. Nie byłem biegaczem górskim, dwa razy w życiu byłem w Tatrach, a biegając 4 lata nie zaliczyłem ani jednego obozu. Nie było pieniędzy.
Jak wyglądał sam bieg w Zakopanem?
Do Zakopanego pojechałem w czwartek, zaraz po masażu. W piątek wypoczynek – przeleżałem prawie cały dzień, tylko 2 razy wyszedłem na spacer. W sobotę rano, kiedy stałem na linii startowej, powiedziałem sobie, że moje marzenia zaczynają się właśnie spełniać. Myślałem o emocjach, które będą mi towarzyszyć na Kasprowym Wierchu, gdzie kiedyś postanowiłem wrócić do uprawiania sportu. Wtedy to był chód sportowy. Dziesięć miesięcy później zadebiutowałem w biegach górskich, w Biegu Marduły. A teraz trzeci raz miałem wbiegnąć na Kasprowy.
Pojechałem do Zakopanego z planem zajęcia miejsca 15-20 w open i ukończenia biegu w czasie 3h15' – 3h30'. To był mój cel. Biegłem spokojnie, nie za szybko. Mięśnie w nogach były dobrze przygotowane do biegu, nogi same niosły. Na przełęczy Karb byłem na 3. miejscu w open, ale szybko szybko spadłem o jedną lokatę. Wiedziałem już, że za szybko pobiegłem początek. Mimo to było jeszcze sporo siły by biec mocno. Wierzyłem, że jeśli nic złego się nie stanie, to jest szansa na medal.
Dotarł Pan na Kasprowy?
Emocje były niesamowite. Przypomniała mi się historia z dzieciństwem, gdy jako dziecko spędzałem wakacje na Krupówkach oraz na Krzeptówkach w Zakopanem. To tu ruszyłem ze sportem. Zakopane jest bliskie mojemu sercu, mam stąd wiele wspomnień. Nie tylko te biegowe, ale z dzieciństwa i rodzinne.
Zbiegając z Kasprowego uszkodziłem stopy. W prawej naciągnąłem dwa razy Achillesa, natomiast lewą przejechałem mocno po ostrym kamieniu. Po chwili spadłem na piąte miejsce w open i czwarte w Mistrzostwach. Dogonił mnie Jacek Michulec i dołożył dobre 200 metrów. Wiedziałem, że z kontuzją już nie nie przyspieszę - każdy jeden krok mocno bolał. Ale mięśnie w nogach nie były zmęczone. To był pierwszy bieg, w którym mimo trudów trasy moje mięśnie nadal czuły świeżość. Wiedziałem, że to zasługa masaży.
Walczył Pan...
Do mety pozostawało jeszcze 13 km. Wiedziałem, że jeśli znów naciągnę Achillesa, to będzie po zawodach. Nadzieja na medal gasła. Postanowiłem bronić 5. miejsca w open. Co jakiś czas patrzyłem czy ktoś z tyłu mnie nie dogania, przechodziłem do marszu by oszczędzać stopy. Kiedy wbiegłem na czarny szlak w kierunku Doliny Białego, człapałem niemiłosiernie. Ale cały czas zmierzałem do góry. Trzeba było jeszcze podbiec 1 km, a potem już zbiegać do samej mety.
Pod samym szczytem, na czarnym szlaku, jakieś 100 metrów przed sobą zobaczyłem rywala. Nadzieja powróciła. Nie wiedziałem co ze stopami, czy wytrzymają atak, ale popatrzyłem do góry w niebo i powiedziałem do mojego Anioła Stróża, by pomógł i czuwał nad tymi stopami. Ucałowałem dziesiątkę różańca, którą noszę na palcu, przeżegnałem się i ruszyłem do ataku.
Udało mi się dogonić rywala i praktycznie przez 5 km biegliśmy obok siebie. Nogi i mięśnie nie były zmęczone, ale musiałem odpierać ataki rywala. Zastanawiałem się czy wytrzymam, czy podołam. Na każdym kroku zaciskałem żeby i biegłem dalej.
Jakieś 200 metrów przed wybiegnięciem z lasu postanowiłem wykorzystać swoje atuty z ulicy i pobiec bardzo szybko, ze wszystkich sił. Do mety zostawało jakieś 1,5 km, a stopy bolały jeszcze bardziej. Znów pomyślałem o bólach w chorobie i że dam rady. Jakiś 1 km przed metą zobaczyłem na trasie znajomych z Krakowa. Zmotywowali mnie do biegu i walki. Dzięki temu cały czas kontrolowałem rywala, by móc ewentualnie odeprzeć jego atak. Kiedy biegłem w dół do mety, na ulicę wyszła dziewczyna i wskazała ręką, by skręcić w prawo. Meta za 100 metrów. Pełne skupienie, siła w nogach, ale i zmęczenie. Zero skurczy - co najważniejsze, bo tego najbardziej obawiałem.
W pewnej chwili usłyszałem znajomy głos. To mama z tatą wystawili mi rękę. Zobaczyłem oboje rodziców. Nie pamiętam czy spiker coś mówił. Wiedziałem, że to jest mój dzień, ale i nasza radość - wielka nagroda za wygranie walki o życie. I nagroda dla tych co mnie podnosili z ziemi kiedy ja już nie miałem siły walczyć o życie i w bieganiu kiedy sił brakowało.
Warto było walczyć...
Na mecie podbiegli do mnie rodzice. Łzy cisnęły się do oczu, nie wiedziałem skąd to wszystko. Maiłem przyjechać, przebiec zawody, a nie walczyć o medal. Nie wiedziałem co powiedzieć, co myśleć. Kilka chwil później zobaczyłem Marcina Świerca. Złożyłem gratulacje. „To ty już jesteś na mecie?” - zażartował. Obaj się uśmialiśmy.
Wziąłem telefon do ręki. Zadzwoniłem do Mariusza Ciapa, z którym czasami biegałem po Beskidzie Małym, z Grupą Wichry Beskidu T.R oraz grupę Team Allprints. To Mariusz pożyczył mi plecak na zawody. Mamy to! - wypaliłem do słuchawki. Mariusz zapytał co mamy, a ja na to no, że medal. Mariusz zapytał jaki medal, a ja odpowiedziałem, że tym razem nie za ukończenie biegu, a za zdobycie 3 miejsca w Mistrzostwach Polski. Nie uwierzył, przynajmniej na początku rozmowy. Wiem, że po rozmowie usiadł do komputera, żeby wyszukać wyniki...
Zadzwoniłem też do Ani Matlak, dziękując za masaże. Bałem się tych skurczy. Niepotrzebnie. Przekręciłem też do sponsora Tomasza Woźniaka z firmy All Bag, i do trenerów Tomasza Brachmana, mówiąc też MAMY TO! i Wacława Mirka i do innych mi bliskich osób. Potem było rozdanie nagród. Miałem wrócić z niczym, wróciłem z medalem!