Ambasador Festiwalu Biegowego ? Robert Celiński ? wspomina swój ?Maratona di Roma?
Opublikowane w czw., 22/11/2012 - 16:59
Robert Celinski przebiegł Maraton w Rzymie w 2007 roku a relację z tego biegu zawarł na swojej stronie: http://www.robertcelinski.com
Do Koloseum podjechałem stosunkowo wcześnie i miałem dużo czasu na rozgrzewkę. Mimo zmęczenia z poprzedniego dnia, cały czas chciałem złamać 3 godziny. Do strefy na starcie wszedłem dość późno i nie byłem najlepiej ustawiony. Po strzale startera tłum poruszał się bardzo powoli, minęło pół minut, zanim dotarłem do mat i po pierwszych kilometrach miałem sporą stratę do zakładanego tempa. Wynagrodziły mi to widoki - Forum Romanum, Ołtarz Ojczyzny, Kapitol. Później pobiegliśmy na południe, mijając Bazylikę Świętego Pawła, po czym zawróciliśmy, by na 10 kilometrze minąć charakterystyczną mini-piramidę. Zauważyłem, że Włochy to wspaniały kraj na bieganie maratonu. Przed każdym zakrętem na trasie można krzyknąć "o curva!", wszyscy cię rozumieją i nikt się z tego powodu nie oburza.
Trasa biegła dalej cały czas wschodnim brzegiem Tybru, gdzie doping kibiców był bardzo gorący. Po przeszło czterech kilometrach takiego biegu skierowaliśmy się mostem w kierunku Watykanu. Po bruku Piazza Cavour biegło się dość niewygodnie, chwilę potem minąłem 15 km, a moim oczom ukazała się Bazylika Świętego Piotra. Przy placu również mieliśmy bardzo mocny doping.
Przed 20 kilometrem dołączył do mnie Lucjan z Mszany Dolnej, którego poznałem w czasie maratonu w Atenach. Wtedy biegliśmy razem blisko połowę dystansu, ale później nasz nowo poznany znajomy bardzo osłabł, z my z Alexem dostaliśmy wiatru w żagle. Nie przejmowałem się uwagą Lucjana, że wyglądam na zmęczonego. Dodawałem sobie otuchy opowieściami, jak to dobrze mi się ostatnio biega, jakie miałem dobre wyniki na jesieni, itd. Podkreślałem też, że mimo męczącego poprzedniego dnia, na drugiej połówce maratonu powinienem utrzymać przyzwoite tempo. Przegadaliśmy kilka kilometrów, doganiając w końcu grupę z balonikami na 3 godziny. Lucjan zaczął napierać, wyprzedzając kolejnych zawodników, ja powoli traciłem dystans, utrzymując stałe tempo. Po pewnym czasie wysunąłem się przed baloniki, ale tupot nóg grupy z tyłu był cały czas dobrze słyszalny.
Po minięciu Piazza Navona skończył się długi bieg w kierunku południowym. Przekroczyliśmy bramę 35 km i zawróciliśmy na północ, w kierunku Piazza del Popolo. Niedługo potem zostałem dogoniony przez baloniki, przed którymi uciekałem skutecznie przez parę kilometrów. Moment później przyszedł kryzys, z którym nie próbowałem nawet walczyć - zupełnie odpuściłem, tempo gwałtownie spadło. Przy Piazza del Popolo minąłem się z mocno już uszczuploną grupą na 3 godziny. Miałem do niej już sporą stratę. Do mety pozostało niecałe 5 kilometrów, postanowiłem się przespacerować. Z uśmiechem odmachiwałem wspierającym mnie kibicom, ale nie dałem się zachęcić do biegu. Potruchtałem chwilę przy Schodach Hiszpańskich - tam tłum kibiców był ogromny. Minąłem Fontannę Di Trevi, rozglądając się dookoła. Niedługo potem dotarłem na Plac Wenecki i oślepiany przez słońce podziwiałem ponownie Ołtarz Ojczyzny. Dalej znów Kapitol po lewej stronie, niedługo potem zakręt w lewo i widok na Circo Massimo. Przy Koloseum dogonił mnie pace maker na 3:15 i zaczął mnie poganiać "Forza Ragazzi!". Uśmiechnąłem się i przyspieszyłem, wyprzedzając jeszcze kilka osób na ostatnich dwustu metrach. Wpadłem na metę z uniesionymi rękami, choć wynik 3:14 to nie było raczej moje zwycięstwo.
W moim niedzielnym osiągnięciu można znaleźć sporo analogii do przygody Adama Małysza z tego samego dnia. Nasz bohater narodowy poprzedniego dnia wskoczył na pierwsze miejsce w klasyfikacji pucharu świata i wszyscy liczyli na znakomity występ w niedzielę, umacniający przewagę nad rywalami. W niedzielę, polskiego skoczka spotkał jednak niesamowity pech - dostał silny podmuch wiatru z boku, z trudem opanował sytuację w powietrzu i z trudem wylądował. Zajął dopiero 54. miejsce, ale i tak cieszył się, że nic mu się nie stało. Ja tak samo - wbiegłem na metę uśmiechnięty, z uniesionymi rękami, ciesząc się, że w ogóle udało mi się ukończyć bieg. Małysz spokojnie zapewnił sobie kryształową kulę w kolejnych konkursach, ja miałem sobie powetować porażkę w zbliżających się maratonach.
Okazało się, że ukończenie biegu nie było dla wielu zawodników największym osiągnięciem tego dnia. Ważniejsze było odebranie torby, zostawionej w depozycie. Do mojej ciężarówki (z niskimi numerami startowymi) ustawiła się bardzo duża kolejka i nie była ona w żaden sposób zorganizowana. Tłum nie pachniał różami i robiło mi się wręcz słabo. Po jakichś 10 minutach dopchałem się do brzegu ciężarówki, unosząc wysoko do góry odpięty numer startowy. Niestety, na torbę czekałem kolejne 10 minut, ale gość, który jej szukał tylko rozkładał ręce. Wściekły, wspiąłem się na ciężarówkę i sam wziąłem się do roboty. Torba znalazła się po paru minutach i chwilę później mogłem odetchnąć z ulgą świeżym powietrzem. Po powrocie do hostelu mogłem skorzystać z ogólnodostępnego prysznica. Nie czułem się najlepiej, niepotrzebnie najadłem się owoców chwilę po maratonie. Udało mi zdążyć idealnie przed odjazdem autobusu na lotnisko. Tam skorzystałem jeszcze ze słońca, zdjąłem koszulkę i trochę się poopalałem. W Polsce długo nie było do tego tak dogodnej okazji.
Pełna relacja: http://www.robertcelinski.com/index.php?go=relacje&id=20070318_Rzym