Bieg 7 Dolin - 100km walki z ciałem, z bólem, z czasem...
Opublikowane w wt., 09/09/2014 - 12:43
Kryzysowy bieg...
Pierwszy raz pomyślałam, że zejdę z trasy jeszcze przed dotarciem do pierwszego przepaku na 36 kilometrze. Ból brzucha był tak koszmarny, że nie wyobrażałam sobie pokonania jeszcze pond 60km w takim stanie. Toczyłam walkę. Toczyłam rozmowę z głową. Tam chyba popłakałam się po raz pierwszy. Kiedy w okolicach półmetku potknęłam się o kamień i runęłam przed siebie widziałam to wszystko jak na zwolnionym filmie… Lecę… zaraz uderzę o ziemię, ale lepiej – nie o kamienie, lecę w bok, na trawę… bum… poczułam dotkliwy ból w lewym barku a potem pomyślałam, że… cudownie jest leżeć i że ja najchętniej już tu zostanę :)… Ktoś nadbiegł, ktoś zapytał czy wszystko ok, ktoś podał mi rękę. Biegnę dalej… w dół…
Potężny kryzys dopadł mnie około 60-go kilometra. Usiadłam na kępce trawy z boku drogi i się poryczałam. Z bólu i dlatego, że dotarło do mnie – nie ukończę tego biegu. Zejdę z trasy w Piwnicznej po 66km. O ile w ogóle doczołgam się do Piwnicznej… Szybko na drodze ukazali się nadciągający z tyłu biegacze. Pytali czy mam kontuzję, czy coś mnie boli (tak – wszystko!) i czy potrzebuję pomocy. Jeden mnie minął rzucając „zawołaj GOPR to Cię ściągną” (że co????), drugi zatrzymał się, podał mi rękę i pomógł wstać, chyba się uśmiechnął i zaczął ze mną rozmawiać. Tak poznałam Marcina, z którym dotarłam do Piwnicznej. Jego bieg się tam kończył (startował na 66km), ale mój nie. Jeszcze zanim dotarliśmy do drugiego przepaku wiedziałam – nie poddam się. Lecę dalej...
Zdążyć przed limitem...
Wschód słońca w górach i widok na doliny zasnute mgłą – tego się nie zapomina. I chociażby dla takich widoków warto było… Chociaż przyznaję, za mało widziałam krajobrazów na tej malowniczej trasie. Przede wszystkim patrzyłam pod nogi, szczególnie, że po jakimś czasie bolały już tak bardzo, że każdy krok miał szansę skończyć się upadkiem. Po 80 – kilometrach wiedziałam jedno – jak upadnę to się sama nie podniosę.
Przez całą trasę wydawało mi się, że gonię resztką sił choć w rzeczywistości wlokłam się noga za nogą próbując po prostu utrzymać się w pionie i zdążyć na kolejny punkt przed limitem czasu. Sporo przed, bo jeśli nie wyrobiło się sporego zapasu przed pierwszym i drugim przepakiem nie było szans, żeby sprostać limitom na dalszych odcinkach trasy. Na 1h 15 minut przed końcem limitu (17h) byłam jeszcze całkiem wysoko w górach. Jeszcze nawet nie widziałam świateł Krynicy i wtedy dotarło do mnie, że naprawdę mogę tego nie ukończyć. Że może zabraknąć mi czasu, że pokonam te 100km i nawet nie dostanę medalu. To była chyba najgorsza myśl… Coś, czego nie doświadczy się nawet na maratonie kiedy trzeba zejść z trasy...
Na 10 km przed metą znalazł mnie na trasie kolega. Nie zauważyłam go od razu, bo na tym etapie niewiele już widziałam. Jarku – dziękuję za te parę minut pogawędki i dodanie otuchy na końcówce! Skutecznie wspierał mnie poznany pod koniec trasy Maciej z Krakowa. Co najmniej cztery razy mówiłam mu, żeby biegł do przodu, bo go spowalniam. Nie zostawił mnie. „Powoli do przodu” wołał do mnie zatrzymując się i czekając aż do niego dotruchtam. „Nie daruję sobie jak przeze mnie nie skończysz w limicie” powiedziałam mu, w którymś momencie i w odpowiedzi usłyszałam „To co z tego”. Jedno Wam powiem – nie ma wielu takich ludzi. Ludzi, którzy są gotowi wesprzeć i pomóc ryzykując własną porażkę. Biegliśmy razem do samego końca. Krótki postój na założenie czołówek, bo już się ściemniło – możecie mi wierzyć, ze znalezienie latarki w plecaku na tym etapie było nie lada wyczynem. Przedzieranie się przez zwalone drzewa na odcinku dobrych 50 metrów trasy na 95 czy 6-ym kilometrze też nie było łatwizną...
Na 40 minut przed końcem czasu adrenalina spowodowana stresem tak mnie zmobilizowała, że bardzo przyspieszyliśmy. Nie wiem jak to było możliwe przy tak nieprawdopodobnym bólu, ale gnaliśmy w dół. Fenomen ludzkiego ciała. Już nie może, a jednak może… Kiedy moje stopy dotknęły asfaltu w Krynicy wiedziałam już, że spokojnie zdążymy. Ale biegliśmy szybko, bo już było słychać gwar z linii mety. Jeszcze dwa zakręty, w głowie mętlik, przed oczami plamy, a może już łzy? Ostatnia prosta. Widok mety, doping wspaniałych kibiców, którzy zostali żeby poczekać na tych ostatnich. Nie byliśmy ostatni, za nami jeszcze przez ponad 25 minut finiszowali zawodnicy, którym udało się zdążyć w 17 godzinach. Nie chcę myśleć jak czuli się Ci, którzy dobieli po tym czasie…