Mój Bieg 7 Dolin. Chwilo trwaj
Opublikowane w czw., 11/09/2014 - 13:03
Wychodzi słońce i wyraźnie rośnie temperatura. Zegarek pokazuje, że już połowa dystansu za mną: 52 km, czuję się całkiem dobrze. Dzwoni telefon: odbieram, mój brat w jakiejś sprawie rodzinnej i przy okazji pyta czy coś już biegałem, bo wie że weekend spędzamy w Krynicy. Odpowiadam w miarę spokojnie, bo maszeruję pod kolejną górkę, że właśnie biegnę i wystartowałem o 3 w nocy. Natychmiast kończy, każe mi pić, nie gadać i coś opowiada o mutantach.
Telefon i rozmowa z kimś bliskim pozwoliły odpocząć głowie. Zdaję sobie sprawę, że właśnie wkraczam na nieznane mi wody. Po raz pierwszy pokonuję ponad 52 km na biegu w górach: lekki dreszcz niepewności przechodzi po plecach ale wszystko jest ok. więc zaklinam rzeczywistość oby tak pozostało przez kolejne godziny i kilometry.
Odcinek do Piwnicznej pokonuję z co dopiero poznanym kolegą, którego nie zdążyłem przez 30 km zapytać o imię. Na pewno go poznam, a on mnie, na następnym biegu i wypijemy zaległe piwko. Babcia pędząca krowy na dół spogląda i pyta: „Oj chłopoki, a za jaką pokutę wy tak biegacie?” My patrzymy po sobie i biegniemy dalej.
Przed samą Piwniczą na długim zbiegu po betonowych płytach, na które wszyscy przeklinają siarczyście, obok jednego z domów stoi miły człowiek, a na stołku wiadro z wodą prosto ze studni i kubki, niemal każdy przystaje napić się wody. I tak serdecznie dziękuje i błogosławi, że na pewno do następnego roku pomyślność ma zapewnioną.
Drugi przepak: Piwniczna 66km, moja żonka i Pawła rodzinka czekają by dodawać otuchy i zagrzewać nas do dalszej walki. Jak tylko wyłaniam się z za zakrętu słychać znajomy głos, który podrywa mnie do biegu. Aga podaje mi skarpetki do zmiany, żele energetyczne na dalszą drogę i pomarańcze. Szybko przebieram się.
W międzyczasie Dominik, znajomy fizjoterapeuta, który finiszował na 66. kilometrze, masuje mi nogi i dodaje otuchy. Czuję się niemal jak w SPA. Dominik relacjonuje, że Paweł ma do mnie sporo straty więc nie oglądając się na nikogo ruszam w dalszą drogę. Niestety temperatura tuż po opuszczeniu przepaku rośnie do niemal 30 stopni, zbiera się na burzę i robi się zaduch.
Podejścia pod pierwsze i kolejne górki na drodze do Wierchomli zamieniają się w pobojowisko.
Całkowicie odsłonięty teren, żar lejący się z nieba i 70 km w nogach zaczyna zbierać swoje żniwo. Pot kapie mi z krawędzi daszka niemal ciurkiem, a wężyk z wodą wyciągam z ust tylko czasami i to na krótko.
Rozmowy pomiędzy zawodnikami cichną zupełnie, a każdy kawałek cienia pod nielicznymi krzakami na trasie okupowany jest przez łapiących drugi oddech zawodników. Jak się okaże na tym odcinku zakończą walkę z trasą wszyscy moi znajomi.
Upał daje ostro popalić, ale jeszcze bardziej niepokoi mnie prawa noga, która odzywała się już przed Piwniczną. Pogoda lituje się nad nami na zbiegu do Wierchomli, przechodzi ulewna burza, która w cudowny sposób chłodzi i jednocześnie zamienia zbieg w jakaś masakrę.
Udaje się dotrzeć do ostatniego przepaku pod hotelem w Wierchomli to 77. kilometr! Przez ostatnie 10 kilometrów wypiłem chyba 1,5l wody.
Przemiły towarzysz niedoli daje mi schłodzić sprayem obolałą stopę i goleń. Niby już tylko 23 kilometry do mety, ale przede mną podejście na Wierchomlę i zbieg do Szczawnika po nartostradzie.
Prezes zawsze wspominając swój start w festiwalowych 7 Dolinach mówi w niezbyt cenzuralnych słowach, tylko o Wierchomli i Szczawniku, więc trzeba się przygotować na kolejną masakrę.