Rafał Ławski o Biegu 7 Dolin: "Po czterech edycjach mamy pokolenie B7D"
Opublikowane w wt., 24/09/2013 - 12:03
Piękny wschód słońca nagrodą po pierwszym podbiegu
Pierwsze kilometry mijały mi dość szybko, ale i z niecierpliwością oczekiwałem na wschód słońca. Na szczycie Jaworzyny przepiękny widok wynagrodził trud pierwszego podbiegu. Pierwsze widoki Beskidu skąpane w porannym słońcu. Po pierwszym punkcie odżywczym na 22 km w Schronisku „Łabowska Hala” niczym na wystawnym bankiecie zamówiłem sobie kawę, herbatę, słodycze, owoce. Jeszcze tylko szybkie podziękowania dla obsługujących woluntariuszy i można ruszać do przodu, czytaj: jak zwykle pod górę.
A dalej nie było łatwo, po kilku godzinach szczególnie męczące stały się zbiegi, szczególnie ten w kierunku Rytra, początkowo kamienisto leśny i stromy dukt, który zamienił się w drogę asfaltową. Bolało i to mocno – już po 30. kilometrze – to co będzie za sześćdziesiąt kilometrów? Z takim progresem nasilania bólu to być może nie będę już w ogóle czuł własnych nóg… Nie ma co się martwić na zapas.
Po chwili zaczyna się jeden z bardzo niewielu odcinków w miarę płaskich z lekkim podbiegiem do pierwszego punktu przepakunkowego przy Hotelu „Perła Południa”. Na asfalcie poczułem smak tempa maratońskiego. Nie powalało – bo biegłem nie szybciej niż 5:00 min/km, ale chociaż na chwilę przeniosłem się w świat bardziej mi bliski – maratonów ulicznych. Ta przyjemność jednak nie trwała zbyt długo, bo po około półgodzinnym biegu trafiłem do punktu odżywczego. Organizacja wolontariatu była dosyć sprawna – szybko podano mi worek numer 554. Szybka zmiana odzieży na suchą – wskakuję w krótkie spodenki i skarpety kompresyjne, pakuję żelki i uzupełniam zapas wody. Bez namysłu zostawiam worek i ruszam dalej.
Godzina 8:10, czyli ponad półtorej godziny zapasu w stosunku do limitu czasowego. Przemierzam obok biegaczy z plecakami typu camelback – słyszę chlupanie wody. Przez chwilę nawet zastanawiam się, czy to nie bulgotanie mojego żołądka. Znowu podbieg w kierunku Schroniska „Hala Przehyba” i tasowanie się z innymi uczestnikami wyposażonymi w kijki biegowe.
Zasięg wzroku na stromych wejściach ogranicza się do kilku, może kilkunastu metrów, a horyzont jest praktycznie na wyciągniecie ręki. Podobnie jest z myślami – trzeba się skupić na tym aby dotrzeć do kolejnego punktu odżywczego i negocjuje się z samym sobą – jeszcze tylko ten podbieg, a od szczytu w nagrodę będzie można potruchtać na polanach i podziwiać piękne widoki. Wspaniała nagroda z taki wysiłek - nieprawdaż?
Podczas nieco monotonnego biegu przypadkowo mijający mnie uczestnik poprosił o coś do picia, ponieważ nie pozostała mu ani kropla wody, a do kolejnego punktu odżywczego pozostało około 7 kilometrów. Z przyjemnością poczęstowałem go, lecz zauważyłem niestety, że i mnie wyczerpały się wszystkie zapasy.
Sił z czasem ubywało. Brak żywności dawała się we znaki nie tylko mięśniom, ale także i w głowie nastąpiła kumulacja dziwnych negatywnych myśli. Miałem problem, bo już od kilkudziesięciu minut praktycznie nic nie miałem w ustach czekając na odpowiedni moment – no i będę musiał jeszcze poczekać – szacowałem około godziny. Prawdopodobnie symptomy stanu katabolicznego. To mało przyjemne uczucie, kiedy zapasy glikogenu zostały na tyle wyczerpane, że organizm czerpie energię z zapasów tłuszczu lub co gorsza z białka, czy tkanki mięśniowej. Katabolizm podczas kilku lub kilkunasto godzinnego wysiłku musi się pojawić, nawet gdy regularnie uzupełniamy płyny i odżywiamy się.
Do dziś nie wiem co by było, gdyby nie uprzejmość ludzi z okolicznych wiosek, którzy poczęstowali mnie wodą i kompotem w odpowiednim czasie. Dodatkową porcję sił odzyskałem, gdy tuż po pokonaniu trudnego zbiegu z Eliaszówki do Piwnicznej, napotkani funkcjonariusze zabezpieczający trasę, poinformowali mnie, że pozostało zaledwie 1,5 km do bufetu. Zgadzało się – co do metra. Na przepaku uzupełniłem zapasy, lecz tym razem zrezygnowałem z przebrania się.
Pokusa wcześniejszego zakończenia biegu na 66. kilometrze
Właśnie ten punkt w Piwnicznej okazał się przełomowy, bowiem kilku uczestników zgłosiło chęć zakończenia biegu na 66. kilometrze. Było to dla mnie nieco kuszące - bo przecież miałbym zaliczony Bieg 7 Dolin, medal ten sam, tylko dystans krótszy. Wystarczy zgłosić sędziemu technicznemu. Rozterka wewnętrzna – próbowałem wówczas przypomnieć sobie chwile, jak o piątej – szóstej rano podczas srogiej zimy wychodziłem na treningi zamiast pozostawać w ciepłym łóżku. I po co były te treningi i takie poświęcenie? Żeby się teraz poddać? Nigdy w życiu! Miałem w końcu zapas prawie godzinny w stosunku do regulaminowego 9:50 h.
Ruszam dalej w trasę przez Łomnicę w Kierunku legendarnej Wierchomli. Kolejny kryzys napotkałem na 78. kilometrze. A może jednak warto zakończyć tę wycieczkę górską? Tylko pytanie co dalej, przecież ponad trzy czwarte dystansu pokonałem o własnych siłach i to z jaką energią?! Teraz po stopniowym odcinaniu paliwa dominującą rolę będzie pełnić głowa, a prędkość i gibkość w pokonywaniu trasy będzie determinowana przez własne myśli. Tu nie ma czasu na pesymizm – wszelkie negatywne bodźce należy od razu resetować i odstawiać na boczny tor świadomości. Przecież już za kilka godzin będzie po wszystkim – to nic, że każdy następny kilometr w B7D jest coraz dłuższy. Można wyobrazić sobie, że ten 98 czy 99 będzie mniej więcej jak obecne cztery. Z kolei dla tych, którzy czekają na mecie to nie kilometry, a czas oczekiwania się wydłuża. To taka ultramaratońska teoria względności ;-)
Dobiegam do przedostatniego punktu odżywczego, gdzie zostałem zarażony dużą dawką optymizmu – podano bowiem wyniki zwycięzców, poczęstowano pysznymi bananami i rodzynkami – które smakowały wyjątkowo pomimo, że wystawione były na słońcu już trochę czasu, a i ciepła cola ucieszyła podniebienie. Szczególne pozdrowienia należą się wolontariuszom, którzy na pytanie o czas – pomimo wyraźniej popołudniowej pory i presji czasu, odpowiedzieli żartobliwie, że ledwo minęła dziesiąta – więc po co się spieszyć ;-) Choć w rzeczywistości miałem i tak jeszcze zapas około godziny w stosunku do limitu 11:30.
Katorga, czyli podejście na Wierchomlę
W końcu nadeszła chwila, na którą czeka wielu twardych górali – strome podejście na Wierchomlę. Przyjąłem taktykę, aby się nie zatrzymywać – niezależnie jak będę spocony, jakie będzie czucie mięśniowe i czy nie będzie zbyt ciemno przed oczami. Kolana, łydki i mięsień czworogłowy przechodzą katorgę. A jednak udało się – po kilkudziesięciu minutach osiągnąłem szczyt, następny krótki odcinek to zbieg łąkami, który stopniowo zamienił się w trudny technicznie zbieg po kamieniach. Trzeba było zwolnić- ja nie należę do szaleńców, którzy pędzą po niepewnym gruncie i tym samym podejmują ryzyko kontuzji tuż przed metą. W końcowej fazie dla zdecydowanej większości uczestników zbieganie po stromych zboczach gór to najbardziej męcząca część wyścigu.
Następnie bardzo przyjemny szutrowy ok. 5 kilometrowy odcinek w kierunku „Bacówki pod Wierchomlą”. Można trochę zaktywizować pozostałą grupę mięśni nóg, zaś czworogłowy będzie mieć chwilę wytchnienia. Ostatni punkt odżywczy to już dla wielu pytanie o metę, bo przecież pozostałe 12 km, pomimo faktu, że trzeba wspiąć się jeszcze na Runek, to już dystans nie dłuższy niż codzienne wybiegania w pierwszym zakresie. Zakładałem, że pokonam go w ok. 1:50, kiedy wbiegłem na finalny odcinek uliczny wiedziałem, że jest szansa na 1:25, zaś cały wyścig poniżej 15 godzin. Sił przybywało w tempie geometrycznym. Ostatnie 300 m przebiegłem wraz z córeczką – ale nie biegnąc jak zwykle za rękę, lecz obejmując moją pociechę ze wszystkich sił.
Na koniec sprint z córką na rękach!
Końcówka – jak zwykle sprint, pomimo prawie 20 kg balastu! 14:55:45 – to około 6 godzin za zwycięzcą – to właśnie on Csaba Nemeth po raz drugo z rzędu wygrał wielki wyścig na wyżynach Beskidu Sądeckiego. I ponownie złamał 9 godzin – szacunek! Szczególnie zważywszy fakt, że to zawodnik, który ukończył takie biegi jak Spartathlon, kilka edycji UTMB z doskonałymi wynikami oraz górskie etapówki, których dystans i różnica wzniesień przyprawiają o zawrót głowy.
Na koniec warto wspomnieć o wszystkich bohaterach Biegu 7 Dolin – to wszyscy, którzy zmierzyli się z tym niesamowitym i trudnym dystansem – 100 km przy 4500 m różnicy wzniesień. Niezależnie, czy zmieścili się w limicie, bo ten zmieniany był regulaminowo w kolejnych edycjach. Zarówno ci, którzy ukończyli w tym roku w ramach napiętego 16-godzinnego limitu jak i pozostali, którzy go przekroczyli, niemniej jednak pokonali własne słabości. Bo dla amatorów, którzy traktują to jako pasję pozazawodową i hobby, ale jednak tylko dodatek do obowiązków rodzinnych i pracy, zaliczenie tak ekstremalnej imprezy to wielki wyczyn.
Pokolenie B7D
Myślę, że po 4 edycjach biegu możemy powiedzieć, iż mamy już liczne grono „finiszerów”, które określiłbym jako pokolenie B7D – cieszę się, że mogę się w nim znaleźć. Citius, altius, fortius - to nie tylko maksyma igrzysk, ale być może i coś co odzwierciedla aspiracje ludzi i podejmowanie kolejnych większych, trudniejszych wyzwań.
7 Dolin i wiele motywacji – to mój osobisty pamiętnik, w którym opisałem ostatni sezon biegowy i zarazem trudną drogę amatora do wrota biegu ultramaratońskiego. Wszystko po to by pokonać B7D i cieszyć się każdą chwilą biegu dokładnie przez 53745 sekund. To bezcenny czas doświadczenia obfitującego w radość, euforię, wzloty, upadki i dużą dozę bólu.
Rafał Ławski, Ambasador Festiwalu Biegowego w Krynicy