"O żesz... Gdzie ta meta!". Relacja Pawła z Koral Maratonu
Opublikowane w czw., 12/09/2013 - 13:49
Trzeci dzień Festiwalu Biegowego to mój dzień. To dzień, dla którego tu przyjechałem. To dzień, w którym o 8:30 z krynickiego deptaka rusza w drogę Koral Maraton. Biegnie do Muszyny potem skręca na Jastrzębi i Złockie, by wrócić do Muszyny. Stamtąd już prosto pod górę do Tylicza i dalej aż do „Romy” na 39. kilometrze. Zbieg jest dopiero na ostatnich trzech kilometrach. To zdecydowanie nie jest łatwy maraton - pisze na swoim blogu www.pawelbiega.pl Paweł Matysiak w relacji z Krynicy.
Początek bardzo przyjemny
Start biegu wyznaczony został na 8:30. Dziesięć minut później startowała sztafeta maratońska, więc na linię startu udałem się z kolegą z pierwszej zmiany sztafety. Było słonecznie, ale zimno i odpowiadało mi to w zupełności. Taki chłód w chwili startu gwarantuje, że będzie rześko i temperatura nie przeszkodzi mi w komfortowym biegu.
Pierwsze dziesięć kilometrów to te same dziesięć kilometrów, które były do przebiegnięcia podczas życiowej dziesiątki. Tak, więc w dół i to tak odczuwalnie w dół. Pierwsze pięć kilometrów leciałem bardzo luźno po 4:50 min/km, ale nie zamierzałem się specjalnie hamować, bo tętno miałem na poziomie 152-154 bpm, czyli na takim jak normalnie biegam luźne rozbiegania. Mogłoby tak lekko być do samego końca. Zresztą cały ten luz widać na tej fotce… Nie mam pojęcia z czego się tak śmiałem…
Po piątym kilometrze niespodziewanie odczułem chęć na skorzystanie z krzaczków. I to w tej grubszej sprawie. Ubiegłem kilometr, potem drugi i gdzieś pomiędzy 7. a 8. kilometrem znalazłem odpowiednie miejsce. Jeszcze w biegu rozwiązałem sznurek w spodenkach, wyciągnąłem kawałek papieru, który miałem na takie okazje i zrobiłem co trzeba. Z krzaków wybiegłem równie szybko. Aby nie tracić czasu wiązałem i poprawiałem spodenki już w biegu. Chciałem stracić jak najmniej i porównując czasy z 7 i 8 kilometra na krzaki straciłem jakieś 40-50 sekund, a zyskałem komfort biegu. Mogłem lecieć dalej.
10 km w 50 minut
Do 10. kilometra dobiegłem w równiutkie 50 minut. Machnąłem w biegu Mirkowi, który czekał na swoją zmianę w sztafecie i pognałem dalej. Za Muszyną pejzaż uległ zmianie. Zamiast głównej drogi z Krynicy do Muszyny biegliśmy wąskim asfaltem wzdłuż rzeki. Przestało być w dół i zaczęło być pod górę, na szczęście bardzo delikatnie.
Kibiców też mniej, ale trafił się jeden odliczający kolejnych zawodników. Ja przebiegłem obok niego ramię w ramię z innym biegaczem i usłyszałem: sto dziewięćdziesiąt jeden, sto dziewięćdziesiąt dwa… Liczył wszystkich jak leci, tych ze sztafet także, ale to nie zmieniało faktu, że byłem w drugiej setce. Jest dobrze!
Jest pierwsza góra...
Pierwsza większa góra powitała nas na 17. kilometrze. Wiedziałem, że na profilu tam jest szczyt, ale nie myślałem, że taki. Ostatnie 200 metrów było na tyle strome, że maratończycy w większości podchodzili pod górę. Ja też podszedłem i straciłem kilka pozycji. Biegli tylko najmocniejsi lub sztafeciarze, którzy za kilka kilometrów mieli zmianę.
Ale górka nie trwała długo. Za szczytem zaczął się długi zbieg do Muszyny. Zbiegi mam dobre, więc zbiegając goniłem. Szybko wyprzedziłem tych, którzy wyprzedzili mnie na podbiegu i wyprzedzałem kolejnych. Nie bałem się, że biegnę za szybko, bo tętno spadło do 160 bpm, czyli wszystko było w porządku. Na zbiegu też minąłem 20. kilometr na którym ulokowana była druga strefa zmian sztafety. Nasza sztafeta KM Aktywni Sochaczew cały czas była za mną.
Gdzieś w tym miejscu zaczął się też długi i delikatny podbieg do Tylicza. Od 21. kilometra do 36 km miało być lekko pod górę. Za Tyliczem od 36 do 39 mocno pod gore. Męcząca perspektywa.
Ten lekki podbieg z początku nie męczył. Do 27 kilometra czułem się doskonale, mimo że juz było pod górkę. Na 27 kilometrze miałem pierwszy mały kryzys. Chyba bardziej przeżyłem go w głowie niż fizycznie, bo to było pierwsze miejsce, kiedy zrobiło się ciężko i kiedy pomyślałem “po cholerę się tak męczyć?!”. Na szczęście znalazłem jakąś sensowną odpowiedź.
Tymczasem znowu zmieniał się krajobraz i wkraczałem w chyba najbardziej urokliwy odcinek trasy. Momentami bez domów, niemal bez samochodów. Cisza, spokój i góry zarówno po jednej jak i drugiej stronie. Super!
Na 30. kilometrze poza wodopojem minąłem kolejna strefę zmian sztafety. Wymieniłem kilka słów z Andrzejem, złapałem wodę i pobiegłem dalej. Czasami, jak było ciężko, przechodziłem na chwile w marsz, ale szybko zrywałem się do biegu. Mówiłem sobie to samo, co na MGSie – jak na względnie płaskim nie będę biegł, to nigdzie nie pobiegnę, bo przecież nie będę biegł pod górę…
Andrzej (czyli sztafeta KM Aktywni) minął mnie na 33 kilometrze. Przez chwilę nawet poderwałem się do biegu na jego plecach, ale to było dla mnie za szybko. Ja musiałem robić swoje i powoli acz sukcesywnie piąć się do Tylicza.
Cola od strażaka
Nie wiem, który to był kilometr ale zachciało mi się Coli. Nie wody i izotoniku, które były na punktach co 1,5 kilometra, tylko zwykłej słodkiej Coli. Spytałem się kibiców – nie mają. Spytałem się kolegi jadącego na rowerze – też nie ma. Spytałem się strażaków – mają!! Dali łyka, który to był takim sporym łykiem i pobiegłem dalej.
W końcu nastał Tylicz. Droga skręciła w lewo, a przed nami wyrósł… podbieg! Ten duży kończący się na 39. kilometrze. Z początku powoli podbiegałem, ale kiedy to robiłem, tętno leciało mi ponad 180… Przechodziłem w marsz. Powoli spadało do jakichś 160. Plusem było to, że niemal każdy albo na tą górę wchodził albo tak jak ja marszo-wbiegał. Miałem wrażenie, że się ślamazarzę, a już po czasie okazało się, że podchodziłem w tempie 7:30 min/km, czyli nie tak znowu najgorzej.
Męcząca góra
A góra się ciągła i ciągła… Jeden kilometr, drugi kilometr.. Na trzecim miałem już tej górki dość. Ktoś mnie wyprzedził i wypatrywałem już tylko “Romy”, czym ona by nie była. W sumie nadal nie wiem, co to “Roma”, bo na szczycie podbiegu było kilka chałup, ale żadna mi jakoś nie zapadła w pamięć. Nie dostrzegłem też żadnego napisu “Roma” czy czegokolwiek charakterystycznego. Może byłem za bardzo zmęczony… Nie ważne… Ważne że skończył się podbieg, a zaczął zbieg.
Zbieg to była rozkosz. Wiedziałem, że teraz przez trzy kilometry będzie w dół wiec “puściłem się”. Nie hamowałem specjalnie tylko leciałem w dół. Mijalem kolejnych biegaczy i wypatrywałem mety. Ta się zbliżała. Z każdym kolejnym zakrętem, z każdą kolejną serpentyną byłem jej bliżej. Było coraz więcej domów, kibiców. W końcu zobaczyłem znajome widoki – centrum Krynicy!! Deptak!! Ostatnie kilkaset metrów…
I właśnie te kilkaset metrów zmęczyło mnie najbardziej. Zbiegałem w tempie 4:45-4:50 min/km i chciałem utrzymać to tempo do końca. A tu biegnę, biegnę i na deptaku zbieg mi się skończył. Zrobiło się płasko i zabrakło mi tej pomocy w postaci grawitacji. Ostatnie kilkaset metrów musiałem sam pchać do przodu, a że nie chciałem zwalniać, to parłem nadal tym swoim 4:50 min/km, ale po płaskim. O żesz… Gdzie ta meta?!?!
Meta - koniec - radość
Na finisz nie miałem siły. Widziałem tylko bardzo ładny czas 3:49 i po prostu wbiegłem na metę. Choć cieszyłem się w duchu nie miałem sił by świętować. Odebrałem medal, dostałem od wolontariuszy wodę, a potem zamiast pic wylałem ją sobie na głowę. Usiadłem na chodniku. Piłem, dochodziłem do siebie i mogłem się już cieszyć!!! To był dobry bieg i dobry wynik. Jestem zadowolony!!
Czas brutto wskazał ostatecznie 3:49:09 a netto 3:48:54, co dało mi… 167 miejsce w klasyfikacji generalnej. Czyli jednak z tej dwusetki nie wypadłem. Jest super!
Adios Krynico!!!
Tak to zakończył się trzydniowy Festiwal Biegowy w Krynicy-Zdroju. Po maratonie byłem jeszcze, co prawda zapisany na bieg na 1 kilometr, ale już go sobie odpuściłem. Wolałem się wykąpać, najeść i zimnym piwem uczcić swój mały sukces.
Natomiast sam Festiwal na długo zapadnie mi w pamięci. To nie były takie zawody jak zawsze, kiedy to przyjeżdża się na miejsce, odbiera pakiet, śpi, biega i wraca. Tutaj będąc przez 3 dni, żyłem bieganiem i tym festiwalem. To coś zupełnie innego niż pojedyncze zawody. To coś, czego warto zasmakować. A jeszcze skoro w tak sympatycznej oprawie i na tak trudnej trasie udało mi się zrobić dobry wynik w maratonie to nic tylko się cieszyć.
Plusów poza rewelacyjną atmosferą było więcej. Przede wszystkim cieszy mnie koszulka techniczna w pakiecie startowym. Nie jest to częsty widok, a ja je lubię. Biegłem w niej w Krynicy i jeszcze zapewne stanę w niej na starcie nieraz.
Warto biegać w Krynicy
Z maratonu zapamiętam też dobrze zorganizowane punkty z wodą i izotonikiem. Na żadnym nie miałem problemów i swoją strategię żywieniową zrealizowałem w 100%. A nawet w 101%, bo poczęstowałem się colą od strażaka. Dziękuję!
Podobało mi się też to, że wszystkie większe biegi miały inne medale niż te rozdawane na krótkich dystansach. Dzięki temu mój medal z Krynickiej Mili i Koral Maratonu są inne.
Minus był tylko jeden – biuro zawodów i pełno błędów przy zapisach i klasyfikacjach. Sztandarowym przykładem była nasza maratońska sztafeta, która choć zapisana jeszcze w ubiegłym roku z numerem 1 zniknęła z listy startowej. Po kilku małych awanturach została na nią z powrotem wciągnięta, ale kiedy dobiegli do mety okazało się ze w wynikach ich nie ma. Zupełnie jakby nie biegli, a przecież wiem, że było inaczej. Wiem, że to duże wyzwanie ogarnąć taki festiwal gdzie każdy może biec w każdym biegu, ale błędów, zniknięć i innych kwiatków wychodziło dużo. Za dużo…
Reasumując całość oceniam bardzo dobrze. Warto było przyjechać i warto było biegać. Z Krynicy wróciłem z całą masą pozytywnych wspomnień i bardzo dobrym wynikiem w maratonie na trudnej trasie. Będę ja długo i dobrze wspominał.