Wszystkie twarze Leśnika. "Zabiję nawet tępym medalem"
Opublikowane w pt., 06/12/2019 - 07:53
Anka puszczaj się – ale z głową – krzyknął Devan, wspierany przez Marka i w tym momencie moje łokcie i kolana pierwszy raz w zbiegach górskich poczuły ziemię. W lekko zdartych leginsach, otartych kolanach i bez głowy, bo jednak tylko tak się potrafię puszczać, poleciałam dalej. Jak się potem okazało, po to, by zostać przeoraną kiepkami wymyślonymi przez legendarnego Ojca Dyrektora. Te chyba z okazji black weekendu były wielce długie, strome i mordujące.
Przyjaciel Czerwonego Kapturka
Ania – jedziesz ze mną na Leśnika – oznajmił Radek, a ja oczami wyobraźni już widziałam hasanie i kolejny weekend w górach. Długo się nie zastanawiałam. Nie zastanawiałam się też nad dystansem – tylko najdłuższy. Pomyślałam za to niepokornie – to tylko 45 km – połowa setki, mniej niż połowa, ba ta lepsza, bo krótsza połowa. Radek coś tam wspominał, że będzie można skręcić na 13 km albo półmaraton w trakcie i tak trasa da nam w kość. Nie ma takiej opcji – myślę – sama nie zboczę i nie zejdę z trasy, no chyba, że siłą mnie ściągną (kochana Salamandra). Organizatorzy coś tam pisali i pytali, czy wiem jakiego typu to impreza. Wiem, ciężka – odpisałam, do końca nie wierząc w to co napisałam, bo jak bieg o wdzięcznej nazwie Leśnik może być ciężki. Leśnik dba o przyrodę, opiekuje się zwierzyną, mieszka w uroczej chatce i pomaga Czerwonemu Kapturkowi.
Ten mój sobotni Leśnik nie miał jednak nic wspólnego z miłym i sympatycznym strażnikiem lasu, o czym zaczęłam się przekonywać kilka dni wcześniej wgłębiając się mocniej w przewyższenia. Jednak wtedy jeszcze nie dotarło do mnie całkowicie, że na 45 km będzie prawie 4000 m hop hop w górę, a ja mam na to 10 godzin.
Nieobliczalny Romantyk
- Długo będziemy biec w tych kolejkach? Spytałam i usłyszałam - aż Speed Leśnik nie skręci na swoją trasę. Czyli mogę zapomnieć o samotności. A nie po to uciekam w góry, by mieć ruch jak na Marszałkowskiej. Przez pierwsze kilometry toleruję długie podejścia, a współtowarzysze za mną i przede mną tolerują moje subtelne przeklinanie, próbę śpiewu i zagadywania dla wyciszenia faktu mozolnej drogi pod górę. Uprzedzam też, by nikt nie ważył się powiedzieć, ile przebiegliśmy i ile zostało do końca – bo na to reaguje jak wściekły byk. Jeszcze się nie wściekam, jeszcze akceptuję swoją niemoc wchodzenia pod górę i jaram się szybkimi i długimi zbiegami. Buty kupione dzień wcześniej zdają egzamin na ścieżkach usłanych liśćmi, kamieniami, lekkim błotkiem. Po mozolnym podejściu pod słupami kolejki na Szyndzielnię w końcu – 13 na lewo, pozostali na prawo. Luźniej, bez korków.
Leć, nie czekaj na mnie, dogonię na zbiegu – powtarzam jak mantrę Radkowi. Posłuchał na szczęście, a ja dogoniłam. Na punkcie kontrolnym – degustacja pysznych batoników, uprzejma wymiana zdań z wolontariuszami, których organizatorzy, ku mojemu zaskoczeniu pozbawili herbatki z prądem. Wyrażam swoje współczucie. Już ta znieczulica zapowiadała bezduszność i brak litości osób, które wymyśliły ten bieg. Zabieramy kilka batoników na drogę i jeszcze zadowoleni oddalamy się coraz bardziej od punktu odbicia trasy na półmaraton z haczykiem. Jemy, maszerujemy, randka-sielanka, w końcu biegniemy.
Ej, jaki to dystans? Krzyczy z przodu jakiś chłopak. Nie skręcił wcześniej i biedak pewnie bez czołówki musi zaliczyć maraton. Optymistycznie nastawiony leci z nami. Jeszcze nic nie zapowiada katastrofy, która niebawem nadejdzie.
Sadystyczny świr
Biegnij, nie czekaj na mnie – znowu słucha i dobrze, bo do mnie powoli zbliża się kryzys. Czuję go w kościach i w głowie. Jak oni to wyznaczali, że wybrali najgorsze, najdłuższe i najstromsze podejścia, jak zbiec z tej ściany, która za chwile pojawia się pod nogami, jak znowu podejść, kiedy nogi mówią, że dalej nie współpracujemy, a w głowie pojawia się myśl, której nigdy nie doświadczyłam – mam dość, nie umiem, nie lubię, chcę do domu. Tu nawet nie jest ładnie, porozmawiać też nie ma z kim, bo albo ktoś sporo przed, albo sporo za. Zresztą, jak ktoś się napatoczy, to konwersacje opierają się na słowniku wulgaryzmów i rzucaniu oszczerstw pod kierunkiem organizatorów.
Niech ja dorwę (wypikać), tego co wymyślił tę trasę. Co za idiota, sam niech sobie ją biega. Masochista, sadysta, zabiję. O ile dotrwam do mety. A do tej jeszcze spory kawałek, bo dopiero zbliżam się do drugiego z punktów kontrolnych.
Dotarłam i nie omieszkałam podzielić się swoim brakiem subtelności i ordynarnym synonimem słowa idź stąd, z tymi, którzy raczyli sobie jeszcze żartować, że mnie za to zdyskwalifikują. Argument niebycia damą na biegach górskich i komplementowanie kurtki spisującego numery przyczynił się do perspektywy drugiej dyskwalifikacji. Ich poczucie humoru zasługuje na Emmy w kategorii komediowy serial biegowy. W horrorze też, by ją mogli śmiało dostać. Śmieszkowie wymyślili sobie, że po tym stromym zbiegu, na którego końcu czekali, by nas nakarmić i napoić, mamy kierować się w drugą stronę – oczywiście pod górę. I nie ma sensu patrzeć w górę, po co się denerwować. Jak jesteś już na płaskim, to kolejna szarfa powiewa na ścieżce, która znowu prowadzi, o dziwo, w górę.
No zabiję, zamorduję, uduszę, nie bacząc na konsekwencje. Wyjdę za dobre sprawowanie, a współbiegaczy wezmę na świadków, którzy potwierdzą zbrodnie w afekcie. Wdrapując się na kolejną górkę, spotykam fajne babki, z którymi wymieniamy się uprzejmościami i planami na ewentualne dalsze eskapady górskie. Chyba kryzys minął skoro myślę, że znowu to zrobię gdzieś, kiedyś. Podobno jeszcze Szyndzielnia, a potem to już z górki. Zaczyna się zbieg, zaczyna się szlak, normalny górski szlak, nie jakieś dziwne podejścia i zbiegi, które wymyślili sobie te świry z biura. Nogi znowu chcą współpracować, znowu jest sympatycznie, lecę, nie ubiegłam daleko, bo nagle taśmy zaczynają powiewać z lewej strony a trasa skręca poza szlak i trzeba się wdrapywać miedzy choinkami pod górę.
Moja irytacja w samotności znowu sięga zenitu. Znowu chce zabić, zamordować, zrobię to nawet tępym medalem – a próba wprowadzenia w świąteczny nastrój wytyczając trasę przy jodełkach i świerkach nic tu ofiarom nie pomoże. Wbiegam znowu na szlak. Szyndzielnia… telefon – dzwoni Radek i pyta czy ma czekać, bo ma 5 kilometrów do mety. Biegniiiij, nie czekaj – znowu słucha. A ja zaczynam wyczuwać końcówkę mordęgi. Wyciągam czołówkę i z jakimiś siłami w płucach i nogach przebieram nogami. Zbiegi, zbiegi – nawet astygmatyzm nie przeszkadza w rozwijaniu całkiem przyzwoitej prędkości. Chyba już zapominam o chęci dokonania mordu na mecie. Dajcie mi takie fajne zbiegi, a zapomnę o wszystkim. No i ten widok rozświetlonego Bielska. Napajam się tym widokiem, ładuje endorfinami, które znowu dają kopa.
Do czasu. Jakieś niecałe 800 metrów przed końcem gubię trasę i czekam na kogoś kto mnie pokieruję. Irytacja wraca bo dwie ścieżki okazują się nie tymi, które wiodą do mety. Cofam się do punktu wyjścia, dobiega dziewczyna, która pokazuje kierunek, klnąc pod nosem wpadam na metę, na której czekają rozbawieni zdobywcy nagrody Emmy w kilku kategoriach. – Za tę trasę z choinkami zamorduję!
Jakie choinki, nie było żadnych choinek. Chłopcy mają niesamowitą zabawę, drąc ze mnie łacha. Zostali uprzedzeni przed Radka, że wpadnie tu zaraz taka, co chce zabijać. A ja mając już medal na szyi rzucam im kilka ciepłych i niecenzuralnych słów w podziękowaniu za te 9 godzin „zabawy”.
Wciągający Wariat
Drodzy – napisałam w mailu do organizatorów Leśnika – jesteście paskudnymi, nienormalnymi wariatami. Dawno mnie nikt tak nie przeorał. Ach Anno Anno…swój do swego ciągnie – odpisała organizatorka też Anna. Polemizować nie będę.
…a kolejna edycja Leśnika już wiosną. Do tego czasu zapomnę o choinkach.
Anna Szlendak, Ambasadorka Festiwalu Biegów