Paweł Matysiak - blog pawelbiega.pl
Opublikowane w wt., 29/07/2014 - 12:09
Paweł Matysiak - autor bloga pawelbiega.pl oraz doradca klienta w specjalistycznym sklepie dla biegaczy. Zaangażowany również w lokalne organizacje i kluby sportowe, a także organizacje zawodów biegowych. Od sześciu lat sam biega, od czterech prowadzi jednego z bardziej popularnych blogów o tematyce biegowej -www.pawelbiega.pl. Jest też współautorem firmowego bloga marki Nessi - www.e-nessi.pl/blog W przeszłości jego gościnne artykuły pojawiały się na wielu czołowych portalach o tematyce biegowej do których można zaliczyć: maratonypolskie.pl, festiwalbiegowy.pl czy utrabiegi.pl
Koral, Cola i strażacy (MATYSIAK)
Dla mnie Krynica-Zdrój to dla mnie niemal koniec świata. Dlatego też dłuższy czas zastanawiałem się czy chce mi się jechać aż taki kawał drogi. Samemu może niekoniecznie. Jednak, kiedy do wyjazdu zgłosiło się kilkanaście osób z klubu Aktywnych z Sochaczewa, już nie było wymówek. Zapakowaliśmy się w jeden wesoły autobus i pojechaliśmy na południe.
Tak silną ekipą obsadziliśmy chyba wszystkie Biegi Festiwalu. Nasza sekcja młodzieżowa obsadziła krótsze biegi, starsi pobiegli na dłuższych dystansach. Największe wyzwanie przypadło jednemu z najbardziej doświadczonych naszych biegaczy – Emkowi Zimnemu. Emek jechał na Bieg Siedmiu Dolin. Ja startowałem na samym końcu w Koral Maratonie.
Miałem, więc okazję, aby Festiwal smakować przez trzy dni. W dodatku w bardzo doborowym i wesołym towarzystwie.
Pierwsze dwa dni spędziłem w miasteczku maratońskim. Biegli nasi to jak mogłem kibicować to kibicowałem. Jak nie biegli to korzystałem z innych atrakcji. Chciałem połazić po expo to łaziłem. Chciałem coś zjeść to jadłem. Chciałem poleżeć na leżaczku to leżałem. Generalnie pełen relaks i to jeszcze w miasteczku pełnym biegaczy.
Tak minęły dwa dni. Młodzież zrobiła swoje. Emek zrobił swoje i na 100 kilometrów złapał się w pierwszej setce z czasem 13:24:41. Na koniec został Koral Maraton. Mój bieg.
To był mój szesnasty start na tym dystansie. A nawet siedemnasty, bo raz to dystans wziął górę i maraton skończyłem po zaledwie 11 kilometrach u strażaków. Teraz, też strażacy mieli odegrać pewną rolę w moim maratonie, ale schodzić nie miałem zamiaru. Miałem za to zamiar pobiec najlepiej jak się da. W końcu nie po to jechałem taki kawał, aby nie powalczyć.
Pierwsza dycha w dół. Zrozumiałem w mig, dlaczego krynicka Dycha jest tą życiową. Tutaj się naprawdę leci. Ja leciałem grubo szybciej niż powinienem, ale czułem się lekko jak na jakimś joggingu.
Potem zrobiło się płasko, powiedziałbym banalnie. Urozmaiceniem była górka na 17 kilometrze, ale bałem się jej i bałem, a finalnie podbieg aż tak nie dał mi się we znaki. Za to zbieg... Czysta przyjemność.
Tak znalazłem się z znowu w dole. Zaliczyłem kilka płaskich kilometrów i się zaczęło. Gdzieś w okolicy 27 kilometra zaczął się podbieg. Łagodny i długi na tyle, że z miejsca wyrzucałem z głowy każdą myśl o tym co będzie dalej. A już zbrodnią było myśleć o jego końcu – bo przecież im dalej tym bardziej stromo! Tu i teraz było najlepszą metodą. A więc prawa, lewa, prawa, lewa... Jeden zakręt, drugi zakręt. Dookoła zielone ściany gór. Widokowo jest to na pewno klasa światowa. Gdybym nie był tak zmęczony bardziej bym się przyrodą zachwycał.
Nie myślę, ale biegnę. Wolniej niż na początku, ale tempo dostosuję do trasy. Na początku w dół biegłem szybko, bo mogłem. Teraz pod górę biegnę wolniej, bo utrzymując tempo tylko bym się niepotrzebnie zarżnął. Taktyka wolnego początku i przyspieszenia jest niezła, ale nie w Krynicy. Tutaj nie obowiązuje.
Po 30 kilometrze mija mnie klubowy kolega, który biegnie w sztafecie na ostatniej zmianie. Oni zmieniają się, co 10 kilometrów, więc mają więcej sił. Chwilę biegnę za Andrzejem, ale dociera do mnie, że to głupota i muszę biec swoje. Jeszcze najgorsze przed mną.
Tymczasem zaczynam mieć chęć na Colę. Nie na wodę. Nie na izotonik. Tylko na słodką i niezdrową colę. Dziwne?! Niekoniecznie. Cola to niemal płynny cukier i kofeina. A tego mój organizm chciał w tym momencie najbardziej. Miało to jeszcze jeden aspekt praktyczny. Myśl o Coli wypchnęła z głowy górę. Wiem, że pewnie szanse mam małe, ale szukam Coli. Pytam się na punktach – nie mają! Pytam się jednych kibiców, drugich, trzecich - nie mają! Pytam się gościa jadącego na rowerze – nie ma! Nie wiem ile kilometrów to trwało, ale w końcu dostrzegam butelkę Coli u strażaka. Mogę się napić Coli? - pytam szybko. Jasne! – odpowiada i częstuje. Pociągałem jakże orzeźwiający łyk, podziękowałem i pobiegłem dalej.
Końcówka podbiegu bardzo wolna. Wbieganie ciągiem było zbyt męczące, więc co chwilę robiłem przerwy w marszu. Na szczęście sił miałem sporo i takim marszobiegiem raczej nikt mnie nie wyprzedzał i utrzymywałem miejsce w stawce. Pod samym szczytem już ledwo przekładałem nogi, ale na górę dotarłem. Zostały trzy kilometry w dół. Oby tylko nogi na zbiegu się nie zbuntowały.
Nie zbuntowały się. Zbiegłem niemal na maksa. Puściłem luzem nogi na ile mogłem. Teraz to ja wyprzedzałem tych, którzy albo bali się puścić w dół tak szybko, albo ze zmęczenia już nie mogli. Grzałem tak do samego deptaku w Krynicy.
Ostatnie metrów też zapamiętam na długo. Na zbiegu korzystałem ile mogłem z grawitacji i rozwijałem nieprzyzwoite jak dla mnie maratońskie prędkości, ale zbieg nie trwał wiecznie. Na kilkaset metrów przed metą zbieg się skończył i znowu było płasko. A mi się zwalniać nie chciało i nadal chciałem biec szybko. Więc zaciskałem zęby i biegłem. Jeden zakręt, drugi zakręt. O żesz... gdzie ta meta!
W końcu jest!! Dobiegłem w 3:48:54, co dało mi 167 miejsce w generalce.
Teraz drugi raz na przyjazd do Krynicy długo mnie nie trzeba namawiać. Już nie tylko dla tej specyficznej maratońskiej trasy z górą na 39 kilometrze. Ale dla całej festiwalowej atmosfery. Miło jest widzieć tyle znajomych i nieznajomych biegowych twarzy przez trzy dni w jednym miejscu. To naprawdę coś, po co warto do Krynicy przyjechać!
Paweł Matysiak - blog pawelbiega.pl