Anna Pawłowska-Pojawa - magazynbieganie.pl, Wprost, blog AniaBiega.blox.pl
Opublikowane w wt., 29/07/2014 - 12:53
Odzyskana radość biegania, czyli spontaniczny Koral Maraton
Kiedy dojechaliśmy na miejsce, hotel okazał się być położony na cudownym zadupiu, nieco ponad 3 km od deptaka (pod górę). Oczywiście, że nie jechaliśmy w ciemno, rok wcześniej biegałam po okolicy, ale jak się biega, to wszystko jest bliżej, a odległości nie robią wrażenia. No cóż, wyglądało na to, że będziemy mieli dodatkowe 6 km spaceru codziennie. Albo wielokrotność… Bo nie po to przyjeżdża się do Krynicy, żeby, excuse le mot, tyłek samochodem wozić.
Do Krynicy przyjeżdża się biegać. Na Festiwal Biegowy. To była czwarta edycja tej imprezy. W pierwszej, trzy lata wcześniej, wystartowało nieco ponad tysiąc osób. W 2013 r. Krynica-Zdrój, a raczej odbywający się tu Festiwal Biegowy przyciągnął sześć razy więcej ludzi.
W moim planie festiwalowym było bieganie po deptaku, Życiowa Dycha i… niedzielne wybieganie. Poza konkursem. Ale… Wolę żałować za grzechy popełnione niż płakać po straconych okazjach – ile razy w życiu kierowałam się tą maksymą… Efekty bywały różne, ale trzymałam się dość twardo tej zasady. I chyba tylko bieganie od jakiegoś czasu było wyłączone z takiego podejścia. Bo jednak takie maratony traktuję ze szczególną rewerencją, startuję w nich rzadko, smakuję jak swoistą wisienkę na torcie, jako święto wyjątkowe. A w Krynicy A.D. 2013 mocno nadszarpnęłam takie podejście.
Pokusa, żeby pobiec Koral Maraton, pojawiła się już w sobotę rano. W piątek bowiem, przy odbieraniu pakietów startowych, okazało się, że jestem zapisana na ten królewski dystans. Przy bogactwie oferty Festiwalu Biegowego było całkiem możliwe, że kliknęłam jedno czy dwa okienka więcej. Ponieważ i tak w niedzielę miałam w planie długie wybieganie, wymyśliłam, że skoro już jestem zapisana, to wystartuję, pobiegnę te 20 czy 25 km z maratonem, a potem zejdę z trasy i dotruchtam do deptaka w Krynicy.
Po piątkowym słabym występie na milę, po rozczarowaniu na Życiowej Dyszce, która tym razem dla mnie okazała się wyjątkowo antyżyciowa – właściwie miałam dosyć biegania. Co prawda atmosfera Festiwalu Biegowego wpływała kojąco na moje urażone ego, ale problem był. Zaczęłam nawet rozważać sens długiego biegania w niedzielę, skoro i tak nie wiadomo, co z formą (a właściwie jej brakiem) na Maraton Warszawski. No, ale, żeby nie było. Bo to żal być Krynicy i nie wykorzystać okazji pobiegania. Więc wystartuję.
Kompletnie nieprzygotowana. Nawet spać poszłam późno, a ubranie kompletowałam rano z lekkim obłędem w oku. Dobrze, że numer przypięłam i chipa wplątałam we właściwe buty. Dobrze, że hotelowa restauracja wyrozumiale podała nam śniadanie kwadrans po siódmej. Wyszliśmy z hotelu niespełna godzinę przed startem. Na rozgrzewkę mieliśmy ponad 3 km ostrego zejścia w dół na deptak. Na miejscu czasu akurat tyle, żeby oddać worek do depozytu, odwiedzić toaletę i zrobić pamiątkowe zdjęcia oraz zamienić kilka zdań ze znajomymi. Troszkę się na początku musiałampoprzepychać, bo jednak ustawiłam się na szarym końcu, nie do końca sensownie. A potem poleciałam. Nie na łeb na szyję, ale przyzwoicie.
Do Muszyny trasa pokrywała się z trasą sobotniej dyszki. Pilnowałam się, żeby nie biec za szybko. Wychodziło w okolicach 5 minut na kilometr. Komfortowo. Piąty kilometr. Żadnych sensacji ani kłopotów. Biegnę. Na 9 kilometrze z pewnym zdumieniem dogoniłam kolegę. Pomyślałam, że się z nim zabiorę. Więc przez Muszynę i kawałek dalej biegliśmy razem, towarzysko, choć nie plotkarsko. Gdzieś w okolicach 13. kilometra zaczęły się podbiegi. Dwa podbiegłam, trzeci podchodziłam. Potem znowu. Ktoś mi powiedział, że to już ostatni, następny – na 37. kilometrze. To mnie nie interesowało, bo na 27. rozdzielała się trasa maratonu z trasą na Krynicę. Na 16. kilometrze miałam mały kryzys i żołądek próbował mi przypomnieć, że nie lubi się trząść w biegu. Trochę się poboksowaliśmy, ale mózg jakoś opanował bunt na pokładzie. Tymczasem po zakręcie na 17. kilometrze moim oczom ukazał się… kolejny podbieg. Dość stromy, ale niezbyt długi. Pod górkę podeszłam spacerem. A na górce nagroda – długi zbieg. A ja jestem mistrzynią zbiegania po asfalcie. I na zbiegu udało mi się nadrobić straty.
Czułam się zaskakująco dobrze. Po 20 km nie miałam poczucia przebiegniętych 20 km. I wtedy w głowie pojawiła się taka uporczywa myśl… A może by tak już do mety…? Przez głowę przelatywały mi różne warianty, ale jakbym nie liczyła, wyglądało na to, że różnica miedzy treningiem jaki zrobię, a ewentualnym ukończeniem maratonu wyniesie od 10 do 7 km. Co to jest… ? Te drobne 10 km więcej, co za różnica… Na 27. kilometrze trasa maratonu skręcała na Tylicz. Droga na Krynicę była zastawiona samochodami, zamknięta. Wystarczyło tylko odpiąć numer i skręcić w lewo.
Skręciłam w prawo. Na Tylicz.
Zwolniłam co nieco, ale nadal tempo było przyzwoite, trasa – lekko pod górę, lekko w dół, przyjemna, współtowarzysze doli – sympatyczni.Do 34. km biegło mi się naprawdę dobrze. Wtedy minęły właśnie 3 godziny biegu. Do mety pozostawało 8 km, w tym mityczny „podbieg w Tyliczu”. Wiedziałam już, że 3:40 jest wątpliwe, ale dalej mam szanse na dobry wynik. Tylko że zaczynało mi się robić lekko niedobrze, czyli organizm zaczynał uruchamiać środki obronne. Za późno!
Na 35. km pozbierał mnie znajomy z warszawskich ścieżek i zmotywował do dalszego biegu. 37 i 38 kilometr składały się głównie z podbiegów, więc uznałam, że sobie podejdę, żeby zostawić sobie siły na finisz. Podchodziłam dziarsko, na wypłaszczeniach naturalnie podbiegałam, aż wreszcie wdrapałam się na tą koszmarną górę i mogłam puścić nogi w ruch. Pisałam już o zbiegach? No więc leciałam, frunęłam i w ogóle. Tym razem na złamanie karku, byle dobiec do mety, do której było coraz bliżej. Czułam się wygrana. Wygrałam z własną słabością, wygrałam z głową, a teraz biegłam i byłam po prostu szczęśliwa, chociaż to co mogło być widać na mojej twarzy pewnie na uśmiech niespecjalnie wyglądało…
Na deptaku trochę zwolniłam. Zmulił mnie zapach z restauracji okolicznych. To było nieludzkie. Ale jeszcze bardziej nieludzkie było to, że na początku ostatniej prostej usłyszałam oddech rywalki. A życzliwi kibice donieśli mi, że mam ją 20 m za plecami…. Myślę, że finisz, na który się zdobyłam, był godny mili. Na metę wpadłyśmy razem, ale ja chyba pierwsza postawiłam na niej nogę z chipem. 3:48:37.
A potem wdrapałam się ponad 3 km do hotelu.
I nawet jeśli trzy tygodnie później w Warszawie nie zrobiłamżyciówki, to i tak warto było. Dla tego uśmiechu, który mi nie schodził z twarzy przez kilka dni po festiwalu. I dlatego, że od razu odzyskałam to, co najważniejsze – radość biegania. Właśnie w Krynicy.
Anna Pawłowska-Pojawa - magazynbieganie.pl, Wprost, blog AniaBiega.blox.pl