DOZ Łódź Maraton z PZU: Ozłocona M. Stefanowicz! [FOTO]
Opublikowane w ndz., 19/04/2015 - 21:47
Karnawałowy stan na DOZ Maratonie Łódzkim z PZU
Próbuję się jeszcze raz zerwać do finiszu. Udaje się przyśpieszyć na kilkanaście sekund, ale zaraz mnie stawia do pionu, tym bardziej że dobieg do Areny znowu jest pod górę. Wpadam na otoczoną barierami agrafkę, znowu kilka osób wyprzedzam. Czy mi się wydaje, czy widzę znaczek 42 km? Ogólnie widzę już wszystko rozmyte, ale rzucam okiem na stoper. Jeśli tak, to na 195 metrów zostało mi niecałe 40 sekund. Zakręt, dolny poziom Areny, skok w ciemność, rozpaczliwy sprint po czerwonym dywanie. Jeszcze mam siłę tylko spojrzeć na stoper i padam na glebę.
* * * * *
19 kwietnia, godzina 9:00. Trzeci raz z rzędu stoję na starcie mojego domowego maratonu. Nie jest to mój ulubiony dystans. Już wolę się zniszczyć na górskiej setce, a jeśli asfalt, to zdecydowanie preferuję piątkę i dychę. Przygotowania i start na królewskim dystansie to jednak znakomity bodziec przed sezonem górskich ultrabiegów, więc chcąc nie chcąc znów się zdecydowałem na to zło konieczne...
Jak już stoję, to zawalczyć trzeba. Forma gorsza niż rok temu, ale jestem mądrzejszy o ten jeden maraton. Do tego trasa zdecydowanie łatwiejsza od poprzedniej, która ze względu na totalne rozkopanie miasta (trwające do dziś, bez nadziei na rychłe zakończenie) została poprowadzona przez największe łódzkie góry - Łagiewniki. Jest więc nadzieja na poprawę tamtej życiówki 3h42.
Śnieg z deszczem na szczęście przestał padać, jest chłodno, zapowiada się wietrzny dzień. Pani prezydent Łodzi Hanna Zdanowska wygłasza kilka słów do uczestników. Na pasku przy numerze taktyczna rozpiska międzyczasów, z końcówką w dwóch wariantach - na życiówkę oraz na wynik marzeń, czyli 3h40. Pierwsza dycha z zającami na 3h45, potem plan zakłada stopniową ucieczkę.
Zawodnicy startujący w biegu ALE 10k Run podążają prosto, a my po chwili skręcamy w prawo pod wiadukt, by pobiec w kierunku śródmieścia. Pierwsze 8 km, można powiedzieć, tradycyjne - odkąd pamiętam, zawsze te ulice są na trasie. Manufaktura, Park Śledzia, obiegnięcie Parku Helenowskiego. Większość lekko pod górkę, ale nasze kłapouchy robią kilkunastosekundową nadróbkę.
Ucinamy sobie miłe pogawędki z towarzyszami z grupy. Z maratonu to ja lubię właśnie tylko pierwszą dychę, no i może jeszcze ostatnie 200 metrów. Jak to w centrum, niesie nas doping licznych kibiców - nie tylko zorganizowanych grup, ale również spontanicznie wspierających nas mieszkańców miasta.
Z Placu Wolności - tutaj nowość w porównaniu z poprzednimi latami - wpadamy na świeżo wyremontowaną Piotrkowską, czyli nasz słynny deptak. Mijając znaczki 9 i 10 km pokonujemy większość jego reprezentacyjnego odcinka. Zające wciąż kicają z nadróbką, więc wbrew wcześniejszym planom postanawiam trzymać się ich trochę dłużej, zamiast już odskakiwać.
Wreszcie przekraczamy wieczny plac budowy trasy W-Z, który to skrót łodzianie rozszyfrowują jako Wąwóz Zdanowskiej. Teraz dla miłej odmiany będzie długo w dół. Nic co dobre nie trwa jednak wiecznie i przed oczami wyrasta nam dość mocny podbieg na Pabianicką. Tu się wreszcie decyduję na wyskoczenie przed baloniki. Do 20. kilometra ma być po 5:15 na km.
Na długiej agrafce dwupasmową Aleją Politechniki widać szybszych zawodników, a po nawrocie tych co za nami. Kibice wspierają, bębny bębnią. Krzyczymy do siebie ze znajomymi z dużej odległości, dopingując się nawzajem. Tu jeszcze mamy na to siły...
Od dłuższego czasu chodzi mi po głowie parodia słynnej ostatnio filmowej piosenki "Mam tę moc", umieszczona w sieci przez pewną śpiewającą biegaczkę. Mam tę moc, mam tę moc, cisnę tak jak Henryk Szost! - bez przerwy brzęczy mi w mózgu. Nie jest to jednak denerwujące, wręcz przeciwnie, gęba mi się cały czas uśmiecha. Jest tam taki wers: Ty masz Garmina i treningowy plan, ja mam przedzawałowy stan. Jaki tam przedzawałowy! Lecę na świeżych nogach, nie wiem czy to kibicujący przebierańcy, czy ogólny nastrój sportowego święta powodują, że "przedzawałowy" zamieniam na "karnawałowy". Ten stan będę odczuwał również później, w najtrudniejszych chwilach pod koniec dystansu!
Po skręcie w Obywatelską zderzamy się z całą mocą z silnym zachodnim wiatrem. Będzie nam on towarzyszył już do końca. Trasa prowadzi wśród starej jednorodzinnej zabudowy i terenów przemysłowych. Baloniki dawno zniknęły z pola widzenia, biegniemy w większości pojedynczo, czasem zbijając się w małe grupki dla ochrony przed wichrem. Na dwudziestym kilometrze nie ma przebacz - trzeba przyśpieszyć o kolejne 5 sekund na km. Na półmetku łapię zaledwie 10 sekund straty do "optymistycznej" wersji rozpiski. Póki co jest dobrze.
Do Retkini - największej łódzkiej sypialni - doprowadza nas ulica Denna. Wbrew nazwie, wcale nie jest ona dołująca. Przez dzikie, zielone tereny przyjemnie się biegnie, a drzewa osłaniają od wiatru. Aż w końcu podbieg na wiadukt i zaczyna się koszmar z najgorszych snów maratończyka, czyli ulica - uwaga! - Maratońska. Co roku prowadzi nią długa agrafka. W wyniku wieloletnich obserwacji stwierdzono na niej anomalię grawitacyjno-meteorologiczną: w obie strony jest pod górę i pod wiatr.
W tym roku agrafka jest wyjątkowo długa. Zaczynamy na zachód, czyli pod wmordewind. Tu już pierwsi zawodnicy idą. Zaczynam tracić po kilka sekund na km do rozpiski. Po nawrotce duża ulga, kiedy wiatr przestaje być odczuwalny, ale zmęczenie narasta - w końcu zbliżamy się do 30 km. Już któryś raz towarzyszy mi na rowerze górsko-biegowy przyjaciel Michał, dzięki któremu mam dziś fotograficzne wsparcie. Strata znów jest pod kontrolą - w granicach kilkunastu sekund.
Układacze trasy zostawili nam najlepsze na koniec. Trzeba będzie dwukrotnie przebiec obok Atlas Areny, zanim się w końcu do niej wpadnie na metę. Przy jej minięciu dostaję najsilniejsze dotąd podmuchy wiatru i znów odnotowuję straty czasowe. Na osłodę dla mnie te dwie pętle robimy wokół parku na Zdrowiu, czyli mojego terenu treningowego. Na 33. kilometrze czeka Mama z kolejnym wsparciem fotograficznym i energetycznym żelem.
W nogach już od dawna mam dziwne bóle w różnych miejscach i jestem ogólnie wykończony, ale doping sąsiadów z dawnego osiedla i znajomych z Pokojowego Patrolu dodaje skrzydeł. Długa pętla wokół Zdrowia kończy się na 38. kilometrze przy Arenie i ŁKS-ie... i nadchodzi znajomy wmordewind. Strata przekracza pół minuty, a nie ma z czego przycisnąć. Już dawno przestałem wierzyć w 3h40, ale jak mnie wiatr nie postawi w miejscu, to życiówka padnie. Mnóstwo ludzi maszeruje. Od półmetka wyprzedziło mnie może kilka osób, sam za to łykam współzawodników całymi stadami.
Wracają wspomnienia z maratońskiego debiutu sprzed dwóch lat - skręt w Konstantynowską, w dół i wielka, z daleka widoczna czerwona brama 40 km na jej końcu. Teraz bramy jednak nie ma, nie zauważam nawet znacznika. Tracę rachubę czasu, ale napieram, na ile wiatr i organizm pozwalają. Ktoś zapłacił za twój ból, za szampana łyk... - tym razem włącza mi się w głowie "Mała Wojna" Lady Pank, jeden z lepszych kawałków o walce z samym sobą, jakie znam.
Za skrętem w Krzemieniecką przy ZOO wiatr jest na szczęście w plecy, ale za to jest pod górkę. Lecę zrywami, po chwili poddając się zmęczeniu. Na znaczku 41 km przeliczam w głowie, że choćbym się skichał, to nie ma szans na 3h40.
Zbiegiem okoliczności jednocześnie na rowerach podjeżdżają Michał i festiwalowy ambasador Szymon i rozpoczynają doping stereo. Ściśnij poślad, wydłuż krok, pokaż swój firmowy finisz! - to niezawodny Michał. D**a z ciebie nie ultras, to dopiero 41. kilometr a ty taki cienki! - drze łacha Szymon. Odburkuję im coś nieparlamentarnego, ale w duszy jestem wdzięczny. Robię kilka prób zrywu, zakończonych żałosnym zwolnieniem. Chłopaki na rowerach nie mogą dalej wjechać, zostaję sam.
Próbuję się jeszcze raz zerwać do finiszu. Udaje się przyśpieszyć na kilkanaście sekund, ale zaraz mnie stawia do pionu, tym bardziej że dobieg do Areny znowu jest pod górę. Wpadam na otoczoną barierami agrafkę, znowu kilka osób wyprzedzam. Czy mi się wydaje, czy widzę znaczek 42 km? Ogólnie widzę już wszystko rozmyte, ale rzucam okiem na stoper. Jeśli tak, to na 195 m zostało niecałe 40 sekund. Zakręt, dolny poziom Areny, skok w ciemność, rozpaczliwy sprint po czerwonym dywanie. Jeszcze mam siłę tylko spojrzeć na stoper i padam na glebę.
* * * * *
Sanitariusze podnoszą mnie za ręce, upewniając się że nic mi nie jest i doradzając, że dla serca lepiej odpoczywać na siedząco. Po chwili samodzielnie wstaję. Stoper pokazał 3h40 i... jedną albo dwie sekundy. Dałem z siebie więcej niż wszystko, lepiej być nie mogło. Ostatnie ponad 3 km musiałem pokonać średnio po 4:45 minut na kilometr!
Dopiero po odebraniu depozytu czytam smsa. Czas: 03:40:00.
Puryści by powiedzieli, że złamanie założonego czasu to 3:39:59. Ale jakie to ma znaczenie? Czas na zasłużony "szampana łyk". Niech trwa karnawałowy stan!
Kamil Weinberg
fot. Michał Brzeszkiewicz, Maria Weinberg, Kamil Weinberg