„Dramat” Ambasadora w Pasterce
Opublikowane w pon., 06/07/2015 - 12:50
Dramat. Powtarzałem to słowo setki razy w trakcie i po biegu. To był mój osobisty dramat, a jego scenerią były piękne Góry Stołowe.
Relacjonuje Damian Orzechowski, Ambasador Festiwalu Biegów
Akt I
Scena I: Umiarkowany optymizm
Tego, że z moich planów na ukończenie SGS w okolicach 6 godzin nic nie wyjdzie, byłem świadomy już przed startem. W takim upale, taki wynik (w moim wykonaniu) był równie nierealny co awans Legii do Ligi Mistrzów. Co nie znaczy, że nie chciałem spróbować. Plan - zbliżyć się do 6 godzin.
Scena II. Pierwszy punkt odżywczy
Dotarłem tam jakieś 4 minuty później niż planowałem. Nie było źle, chociaż trasa na tych 8km już zapowiadała się wyjątkowo ciężko. Szczerze mówiąc - w swojej zuchwałości w ogóle nie doceniałem tej trasy. Do czasu.
Po szybkim uzupełnieniu zapasów poleciałem dalej. Czułem się dobrze, nawet bardzo dobrze, jednak już na tak wczesnym etapie coś mnie zaniepokoiło. Na ok. 10. kilometrze dogoniłem Wojtka, a takie rzeczy raczej mi się nie zdarzają, Wojtek jest wymiataczem i gdzie mi tam do Jego poziomu.
Scena III. Zmiana planów
Siedem godzin też brzmi nieźle w takich warunkach, nie? Jest cholernie ciężko. Trasa i upał robią ze mnie sieczkę. Zmęczenie narasta, a to przecież dopiero początek – ok. 15 km. Wojtek usypia w biegu / marszu, marzymy o następnym punkcie żywieniowym. Jest źle, ale staramy się trzymać jako takie tempo. Docieramy do punktu, chwila na złapanie oddechu i znowu napieramy. Oby do następnego bufetu, to przecież „tylko” 10km.
Akt II
Scena I: Dramat Gór Stołowych
Do punktu docieramy po najdłuższych 10km w moim życiu. Trasa, a raczej my na trasie, wlekliśmy się niemiłosiernie wolno. Jestem cholernie zmęczony, ale jakoś się trzymam. Podchodzę do bufetu, rzucam się na arbuzy, jednak na stole dostrzegam pomidory i sól! O matko! Jak one smakowały! Uczucie nie do opisania!
Na 28. kilometrze spędziliśmy ponad 10 minut uzupełniając zapasy, jedząc i odpoczywając. Nic, ale to zupełnie nic nie wskazywało na to, że to będzie mój koniec.
Scena II: To koniec
Ruszamy z trzeciego punktu, spokojnie, spacer i trucht. Po kilkuset metrach łapie mnie kolka... Za dużo wypiłem? Zjadłem? O co chodzi? Przecież ja nie mam kolek. Truchtam dalej z nadzieją, że szybko minie. Nie mija, ból się nasila! Przychodzi pierwszy, lekki zbieg, a ja na każdym kroku czuję jakby mi ktoś igły wbijał pod żebra! Jest masakrycznie źle! Jest dramat!
Zatrzymuję się, Wojtek biegnie dalej. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że spotkamy się dopiero na mecie. Jeszcze miałem nadzieję! A nadzieja matką głupich i naiwnych...Nie mogę biec, marsz też sprawia kłopot. Zaczynają boleć mnie nerki. Kolka nerkowa? Serio?
Zatrzymuje się, wyprzedzają mnie kolejni zawodnicy a ja mogę tylko na to patrzeć. To jakiś koszmar.