Gdzie Szatan mówi dobranoc, czyli relacja z napierania [ZDJĘCIA]
Opublikowane w wt., 07/10/2014 - 10:55
10... 9... 8... Następny wyjazd, następny start, znowu nieludzka godzina w środku nocy. Który to już raz? Wychodzi, że piąty. Trzeci w tym roku. 3... 2... 1... Pustymi ulicami Szczyrku, stromo asfaltem do Sanktuarium, ścieżką, płytami, znowu ścieżką. Tym razem zostawiamy Klimczoka po lewej, odbijamy w prawo na jego kilka metrów niższą sąsiadkę Magurę. I od razu robi się ciekawie.
Na górze widać gwiazdy, ale po chwili spadamy w zupełne mleko. Biegnę sam, grupka zostaje z tyłu. Widać może na 2-3 metry, światło czołówki odbija się od kropelek mgły i wali po oczach. Mimo to, dobrze się czuję w tych warunkach. Co chwilę widać taśmy odblaskowe. Przeganiam kilka osób, kilka następnych na końcówce zbiegu do Bystrej, już poniżej mgły.
Na pierwszym bufecie tłum. Łykam, co trzeba i w górę na Równię i Kozią Górę. Jak w zeszłym roku, ale w nocy wszystko zdaje się wyglądać zupełnie inaczej. Przed Szyndzielnią jasność dnia zaczyna pomału przebijać się przez mleko. Końcówka zgodnie z zapowiedzią stroma, bez szlaku, prosto pod wyciąg... i w dół zielonym. Za dnia można zbiegać jeszcze szybciej. Na bufecie w Dębowcu jestem w trzy godziny i kilka minut od startu. Znowu krótka przekąska, robimy sobie jaja, jak zawsze z wesołą ekipą Pokojowego Patrolu i lecimy. Tym razem nie w dół wyciągu, lecz końskim traktem na zachód.
Zaczyna się dziwny kryzys. Bardzo dziwny, bo nie ma prawa się zdarzyć w tym miejscu. Przecież to dopiero początek napierania, jestem najedzony i napojony, a mimo to na płaskiej, równej drodze coś nie pozwala przyśpieszyć. Na podejściu na Cyberniok jest już zupełnie źle. Kręci mi się w głowie, zmuszam się do każdego kroku, wyprzedzają mnie kolejni zawodnicy. Gonitwa myśli, co się do cholery dzieje? Chyba nie ma sensu łykać teraz żelu, dopiero co jadłem na punkcie. Jak to coś nie odpuści, to chyba zejdę w Brennej, jeśli w ogóle tam dociągnę.
Na oparach doczłapuję na szczyt wzniesienia. Na zbiegu jakoś się toczę siłą grawitacji. Nawet nie próbuję gonić dwójki z krótszego dystansu, która mnie wyprzedziła na podejściu, ale trzymam ich w zasięgu wzroku. Zmieniam decyzję - łykam żel. Truchcikiem przekraczam dolinkę, do tamy sztucznego jeziorka. Z przerażeniem widzę, że za nią niebieski szlak staje dęba...
Krok za krokiem pod stromą górę. Daję radę... przełamanie? Nie ma sensu się szarpać, najważniejsze że w ogóle mogę iść. Chyba jest ze mną trochę lepiej. Doganiam dwóch zawodników z niebieskimi numerami BUT60. Miejscowe chłopaki ze Skoczowa, dobrze znają te góry, ale jeden z nich walczy z bólem nogi. Kawałek napieramy razem. Zanim zyskamy te 400 metrów przewyższenia na Błatnią, musimy po drodze wejść na kilka hopek tylko po to, by znów stracić trochę wysokości.
Z ulgą witam widok schroniska na Błatniej. Końcówkę podchodzę szybko i z rozpędu wchodzę w zbieg. Próbuję coś nadgonić, ale bez kozaczenia – w końcu to tu w zeszłym roku sobie załatwiłem czwórki zbiegając zbyt szybko w początkowej części trasy. Do Brennej dobiegam jakieś pół godziny później, niż planowałem. Dobrze, że w ogóle tu dotarłem. Poziom zmęczenia w górnej strefie stanów średnich, ale siły chyba wracają. Nie próbuję rozkminiać, ile jeszcze przede mną. Na razie w głowie tylko misja Salmopol.
Strony
- 1
- 2
- 3
- 4
- następna ›
- ostatnia »