Grossglockner Ultra Trail Pawła Pakuły. „Start, kryzys, nowonarodzony, cholera...”
Opublikowane w pon., 03/08/2015 - 09:27
Pijany marynarz
[Północ z piątku na sobotę, 6 godzin od startu, pokonany dystans 36 kilometrów]
Nadal jest źle, nadal nie mam siły. Jest zimno, ciemno, trochę pokropiło i kamienie są śliskie. Miejscami biegniemy w poprzek piargów, luźnych usypisk kamieni. Nie ma i nie może na nich być udeptanej ścieżki. Trzeba umiejętnie przeskakiwać z jednego na drugi niczym górski kozioł. Tak też robię wypatrując czerwonych chorągiewek oznaczających trasę a gdzie niegdzie też zapalonych świec.
Trasa wydaje się na razie dobrze oznaczona, nie mam wątpliwości którędy biec. Choć wysoko na górze jest jeden moment, gdy w chmurze widoczność staje się nagle bardzo słaba i trzeba kluczyć jak w gęstej mgle. Na szczęście nie popełniam tu błędu. Na zbiegach generalnie radzę sobie nieźle, ale na podejściach jestem kompletnie wypompowany. Także na płaskich odcinkach idę lub biegnę byle jak snując się po tych górskich ścieżkach niczym pijany marynarz. Zbiegać teoretycznie mogę szybciej, ale się boję, bo przy takim zmęczeniu, braku sił łatwo na zbiegu popełnić błąd, zahaczyć zmęczoną stopą o kamień, wykołować się na coś ostrego i twardego i w ten sposób raptownie zakończyć wyścig. Dlatego zbiegam bardziej czujnie niż szybko.
Wkurza mnie dodatkowo błąd sprzętowy, który popełniłem nie zabierając stuptutów. Drobne kamyczki, co rusz wskakują mi do buta, urządzają we wnętrzu radosne harce i zmuszają do zatrzymywania oraz oddania pozycji, które zyskałem zbiegając nieco szybciej niż konkurencja. Jak bym miał mało kłopotów.
Wypoczynek na półmetku
[Sobota, 25 lipca, godzina 5:30 rano, 11,5 godziny od startu, 59. kilometr trasy, pokonane 4000 metrów podejść. Duży punkt regeneracyjny w Kals]
W ponurym nastroju, o świcie zbiegam do miejscowości Kals położonej na wysokości 1300 metrów. Ostatnie 40 kilometrów spośród blisko 60 snułem się bez sił po górach. Jestem wykończony. Wiem, że z czasem i z pozycją jest równie źle jak z samopoczuciem. Wbiegając na punkt pytam, który jestem. Przybiegło około 40 zawodników – słyszę w odpowiedzi. Kaszana. Ale wtopa. Piotr Kłosowicz był tu szósty i ponad godzinę wcześniej, ale o tym dowiem się na mecie.
Zrezygnowany bez pośpiechu siadam za stołem i biję się z myślami, co robić. Fatalnie mi idzie. Do mety jeszcze 50 km i 3000 metrów podejść. Jest gdzie się ścigać i można kogoś dogonić, ale trzeba mieć siły a ja tymczasem jestem ugotowany. I jeszcze w zapowiedzi przed startem napisałem, że powinienem być w pierwszej dwudziestce. A tu taki wstyd. Trzeba się będzie czytelnikom tłumaczyć.
Nie wiem czy rezygnować z wyścigu czy jeszcze iść, aby jakoś ukończyć. Decyzję o tym odkładam na później. Tymczasem co kilka minut ktoś wbiega, ktoś wychodzi z punktu. Jakiś siwowłosy Czech leży na ławce i wygląda na takiego, który ma już dość. Zagaduję wyczuwając w nim bratnią, zbolałą duszę. Czech mówi, że on już odpuszcza, bo jakoś dziś nie ma mocy i nie chce się dalej męczyć. Przyjechał tu dla dobrej zabawy a nie dla katorgi. Może i ja zrobię tak samo? Na razie idę do bufetu. Jeśli mam ruszyć dalej w trasę to muszę się wpierw zregenerować, odbudować. Chwilę później pałaszuję spaghetti, opycham się bezceremonialnie pysznymi arbuzami, zapijam to gorącą herbatą i… zasypiam siedząc na ławce z głową na stole.
Budzę się jakąś godzinę później. Ludzie dalej przybiegają, wybiegają, jedzą, piją. Muszę podjęć decyzję, co robić. Ostre ścigańsko i wysokie miejsce już mam pozamiatane. Pytanie czy czekać 5 godzin na busa, który zwiezie mnie do Kaprun czy ruszać na trasę tak, by ją tylko ukończyć, zwiedzić. Nudno tu trochę, nie chce mi się czekać bezczynnie 5 godzin. W tym czasie mógłbym być w połowie drogi do mety. Ruszam jedną nogą, drugą, palcami. Nic mnie nie boli, zakwasów nie mam, obtarć i siniaków też nie. Nie mogę nawet znaleźć dokuczliwego odcisku, na który mógłbym zwalić winę, za zejście z trasy.
Chyba jednak trzeba ruszyć i ukończyć ten wyścig. Byle jak, ale ukończyć. W końcu dużo się przygotowywałem i sporo zapłaciłem za wpisowe, za przyjazd i pobyt tutaj. Bez sensu tak łatwo odpuszczać tylko, dlatego, że słabo mi idzie i nie mam siły. Przypomina mi się książka D. Karnazesa „50 maratonów w 50 dni”, którą skończyłem czytać niedługo przed startem. Autor napisał, że w jego opinii schodzić z trasy wyścigu warto tylko wtedy, gdyby dalsze jego kontynuowanie groziło poważnymi konsekwencjami zdrowotnymi. Wtedy z czystym sumieniem można mieć DNF – Did Nothing Fatal.
Przyrównuję to do swojej sytuacji i w żaden sposób nie kwalifikuję się do zejścia. OK, podjąłem decyzję. Nieśpiesznie zbieram się i wychodzę z punktu na drugą część trasy. Już po wyścigu dowiem się, że spędziłem na nim godzinę i 20 minut, przez co zostałem niekwestionowanym liderem rubryki „Verpflegung Kals”. Czołówka, z którą chciałem się ścigać spędzała tu zwykle 5-10 minut i leciała dalej.
Drugie życie
[Sobota 25 lipca, około 8 rano, schronisko Kalser Tauernhaus, 71 kilometr trasy]
Świat jednak jest piękny. Czuję się jak nowonarodzony. Większość ostatnich 10 km prowadzących leciutko pod górę przebiegłem. Co kilometr, dwa, kogoś doganiałem i wyprzedzałem. Sporo ludzi na tym etapie już idzie, więc było łatwo. W końcu mam moc, jestem sobą. Tylko, dlaczego dopiero w drugiej połowie wyścigu i po blisko 1,5-godzinnej przerwie?
Jeszcze pół godziny temu mocno popadało, teraz deszcz słabnie. Wokół roztaczają się piękne, górskie widoki Parku Narodowego „Wysokie Taury”. Moja ścieżka wije się koło górskiego, szmaragdowego jeziora, w oddali widać skalne szczyty i ośnieżone przełęcze. Pewnie gdzieś tam wysoko jest Kalser Tauern, punkt na wysokości 2500m. n.p.m., na który będę się musiał wspiąć.
Wchodzę na niego robiąc, co jakiś czas przystanki, ale w miarę lekko. Teraz zbieg 500 metrów w dół. Miejscami trzeba uważać, jest bardzo stromo. Ratownicy umocowali specjalne poręcze z lin, by łatwiej było zejść. Udaje mi się zbiec w miarę sprawnie i nie wywinąć orła. Dalej mam siły, dalej, co jakiś czas kogoś doganiam i wyprzedzam. Jeszcze na podejściu spotkałem grupę ratowników i zapytałem, który jestem. Około 40. pozycji. A może się jeszcze uda trochę osób łyknąć?
W kolejnym schronisku na 79. kilometrze gdzie znajduje się duży punkt żywieniowy znowu opycham się makaronem i arbuzami. Przypuszczam, że to one dały mi drugie życie i siły do biegu. W optymistycznym nastroju ruszam na dalszą trasę. Jeszcze, gdy tylko wychodzę ze schroniska kibice krzyczą coś do mnie pytając, czy aby nie zapomniałem kijów. Nie, ja w przeciwieństwie do olbrzymiej większości moich konkurentów biegnę bez nich.
Ostatnie 30 km trasy wydaje się łatwe. Bieg po grzbiecie na wysokości 2000-2300m. n.p.m. na koniec jedno ostre podejście na 2700 metrów na Schmiedinger Scharte i zbieg do Kaprun, do mety. Proste. Ale tylko w teorii. Profil, co zgodnie stwierdziliśmy z Piotrem Kłosowiczem już po wyścigu jest uproszczony i mylący. Tam gdzie powinien być w miarę płaski bieg po grzbiecie jest sporo stromych podejść i zejść. Nie jest to ani łatwa ani szybka część trasy. Ponadto szlak to czasami ledwie widoczna ścieżka biegnąca w poprzek stromego, trawiastego zbocza. Nie jest łatwo po niej biec a łatwo się zsunąć w dół. Za dnia jakoś można to robić, ale co z zawodnikami, którzy będą biec na limit i robić ten etap nocą? Może być bardzo niebezpiecznie.
Na zbiegu przed zbiornikiem wodnym Tauernmoossee mija mnie pierwszy zawodnik i późniejszy zwycięzca z trasy 50 km. Ależ sprawnie zbiegł po kamieniach, aż miło było popatrzeć. Może dziesięć minut za nim biegną pozostali z czołówki krótszej trasy. Biegnę swoje i kibicuję chłopakom z pięćdziesiątki. Któryś mówi, że mam fajny sprzęt i pyta skąd jestem. Na zaporze przy zbiorniku nawet nogi mnie ponoszą i próbuję nieśmiało utrzymać zbliżone do nich tempo. Z mojej trasy już od dawna nikt mnie nie wyprzedził, tylko ja regularnie kogoś. Jest świetnie. Dobrze, że nie zostałem w Kals.