Henryk Szymków od zawsze na Maratonie Warszawskim. „Czwarty raz okrążam Ziemię”
Opublikowane w śr., 09/10/2013 - 09:33
Chciał być kolarzem, ale w klubie powiedzieli, że jest za stary. W wieku 27 lat zaczął więc przygodę z biegami. Dziś ma w rozkładzie 139 maratonów. – Nie zdarzyło się, żebym nie ukończył biegu – mówi 63-letni Henryk Szymków.
Urodził się w Gorzowie Wielkopolskim, od 1973 roku mieszka w Rzeszowie. – Przyjechałem na Podkarpacie za swoją drugą połówką – tłumaczy. Jak łatwo policzyć, biega od 36 lat. Szymków ma zresztą pamięć do dat i liczb. – 1977 to rok, w którym wystartowałem w pierwszym maratonie w Otwocku. Przebiegłem w 3 godziny 16 minut i pomyślałem: z tej mąki będzie chleb – wspomina – Potem był maraton warszawski, wtedy nazywał się Maraton Pokoju. Czas 2:52 sprawił, że urosłem strasznie! Po dziesięciu latach biegania i 37 tysiącach kilometrów ustanowiłem rekord życiowy: 2 godziny 38 minut i 5 sekund. W takim czasie pokonałem dystans z Sobótki do Wrocławia.
To już 131 tysięcy kilometrów
Już na dobre złapał bakcyla. Zaczął startować w biegach na 100 km (rekord życiowy: 7 godzin 46 minut), potem był 24-godzinny bieg w Poznaniu. – W 1988 roku, też w Poznaniu, zwyciężyłem. Przemierzyłem 222 km. To moje najlepsze osiągnięcie.
Henryk Szymków ukończył 139 maratonów. Jest jednym z 12 osób w kraju, które wzięły udział i dobiegły do mety wszystkich 35 Maratonów Warszawskich. – Koronę maratonów zaliczyłem już dawno temu. Setny start miał miejsce we Wrocławiu i z tej okazji organizatorzy przygotowali mi koszulkę z numerem 100. Oprócz tego 26 razy biegłem na 100 km i zaliczyłem sześć biegów dobowych. Ścigałem się w Szwajcarii i Holandii.
Gdy Henryk Szymków zliczył pokonane kilometry, wyszła mu imponująca liczba – 131 tysięcy! – Oznacza to, że po raz czwarty okrążam Ziemię – kwituje z uśmiechem.
Na trasie mija stres
Nigdy nie miał trenera, nie korzystał z pomocy specjalistów od żywienia. Niesamowita wydolność i końskie zdrowie to pewnie kwestia genów. – Ojciec dożył stu lat – podkreśla pan Henryk.
Nie dba przesadnie o dietę. – Uwielbiam mleko i ser. Przed zawodami jem chude mięso, a na co dzień niczego sobie nie odmawiam. Trenuję pięć razy w tygodniu, pokonuję wtedy 250-280 km. Mieszkam naprzeciwko stadionu Resovii, ale na tartan nie wchodzę. Przez całe życie biegam po asfalcie i, odpukać, nie miałem poważniejszej kontuzji. Do lekarza trafiłem jedynie z powodu przepukliny pachwinowej. Jestem połatany z obu stron. Kiedy ostatni raz chorowałem? Nie pamiętam...
Gdy zaczynał, biegacze mieli na nogach zwykłe trampki. Dziś “startówki” Szymkowa to leciutkie asicsy. Zmieniły się też nagrody, choć akurat na swojej pasji nasz bohater się nie wzbogacił. W domu trzyma ponad 200 medali, raz za zwycięstwo otrzymał tygodniowy pobyt w ośrodku wypoczynkowym w Szczyrku. – Tam to dopiero się biegało. Czterdzieści kilometrów dziennie robiłem. W taki sposób wypoczywam. Na trasie mija stres, umysł się oczyszcza – tłumaczy.
Kolarstwo – niespełnione marzenie
Pytany o to, co go motywuje i czy czasem nie ma ochoty rzucić wszystkiego w diabły, odpowiada, że zniechęcenie – jeśli się pojawia – mija po trzech minutach. – Wciąż czerpię olbrzymią satysfakcję z ukończenia zawodów. “Piłuję” ten swój organizm, walczę z samym sobą, ścigam z czasem. Jeszcze w 2002 roku przebiegłem maraton w 2 godziny i 57 minut. Gdybym nie mógł biegać, to byłby dla mnie gwóźdź do trumny. Nie wyobrażam sobie życia bez biegania!
- Jestem sprzedawcą-magazynierem. Odbieram towar, kładę na półki. Dźwigam i nachodzę się przez te osiem godzin, ale lubię to, co robię. Potem wracam do domu, wyprowadzam psa, biegnę “dyszkę” i jestem szczęśliwy – opowiada nasz bohater.
Ta historia to najlepszy dowód, iż o naszym losie bardzo często decyduje przypadek. Gdyby rodziców Szymkowa stać było na zakup roweru, syn zostałby kolarzem. Gdy za pierwszą wypłatę Henryk kupił sobie wyścigówkę, miał dwadzieścia kilka lat i w klubie Orlęta Gorzów usłyszał, że jest za stary. Jednak pierwsza miłość nie rdzewieje. – Namiętnie oglądam największe kolarskie wyścigi, ostatnio podziwiałem Rafała Majkę. Kolarstwo to moje niespełnione marzenie, więc gdy przejdę na emeryturę, pół dnia będę biegał, a drugie pół jeździł na rowerze – zapowiada.
Panie Henryku, warto chyba pomyśleć o triathlonie.
TSZ / wsp. Piotr Kowal
Fot. Paweł Bialic