Listy z wyprawy do Nowej Zelandii. Szakale w chmurach
Opublikowane w śr., 19/08/2015 - 09:06
18 Sierpnia 2015 r.
Powoli zbliżamy się do naszego docelowego miejsca, miasta w którym odbędzie się niedzielny maraton – Wellington. Wcześniej jednak, postanowiliśmy sprawdzić szlaki, które przemierzał Frodo wraz z kompanami podróży w trylogii Władcy Pierścieni.
Szymon Drab – Ambasador Festiwalu Biegów
Po opuszczeniu krainy gejzerów – Rotorua, zatrzymaliśmy się na noc w miejscowości Taupo, położonej nad największym w Nowej Zelandii jeziorem o tej samej nazwie, następnego zaś dnia dotarliśmy do położonej po przeciwległym brzegu jeziora - Turangi.
Jeszcze przed Taupo zatrzymaliśmy się, by podziwiać przyrodnicze atrakcje. Najpierw wodospad Huka Falls. Najdłuższa rzeka Nowej Zelandii – Waikato, przebija się tutaj wąskim, 15 metrowym skalnym przesmykiem, który kończy się wodospadem, niezbyt wysokim, ale takim, który jest w stanie zademonstrować potęgę wody. W każdej sekundzie przez wodospad przepływa tyle wody, iż byłaby w stanie zapełnić 2 baseny olimpijskie!
Później spacer po parku Craters of the Moon. Drewnianym chodnikiem kroczy się wśród mniejszych i większych jam w ziemi, z których wydobywają się siarkowe opary. Krajobraz tam rzeczywiście iście księżycowy. Wszędzie dymi, a roślinność była bardzo uboga - a jeśli była, to była przygotowana na ciężkie czasy związane z aktywnością tutejszej ziemi. Miejsce niewątpliwie interesujące, choć nie umywa się nawet do atrakcji Rotorua.
W Turangi zmienił się krajobraz z „księżycowego” na górski. Po zajęciu pokoju w hoteliku dla backpackersów dojechaliśmy do Tongariro National Park, jednego z najstarszych parków narodowych na świecie, założonego jeszcze w XIX w. Pogoda była znakomita, a widoki otwierały się na wszystkie strony, bo byliśmy już ponad granicą lasu (dziwne – bo zaledwie koło 1.000 m.n.p.m.). Szkoda tylko, że w chmurach schowały się trzy największe wulkany, z najwyższym zwanym Ruapehu (2797m n.p.m.), znanym przede wszystkim jako Orodruin z trylogii „Władca pierścieni”.
Zachęceni sprzyjającą aurą ruszyliśmy na górski spacer, fragmentem sławnego szlaku Tongariro Alpine Crossing, którego fragmenty znajdziemy również w przygodach Frodo i jego przyjaciół. Tongariro Alpine Crossing to taki długi spacer z najpiękniejszymi widokami, jakie północna wyspa Nowej Zelandii ma do zaoferowania. Jego przejście zajmuje zwykle dwa dni, a noc spędzić można w jednej z górskich chat. Nie mają one obsługi, są otwarte dla wędrowców.
Jak już wspomniałem, w parku możemy wdrapać się na trzy wulkany. Jeden z nich kilka lat temu miał erupcję i porozrzucał po okolicy sporo gigantycznych głazów, a także pozostawił strumienie zastygłej lawy. O ile w całej Nowej Zelandii wodę możemy pić z kranu i strumyków, o tyle w parku Tongariro jest to zabronione, gdyż zawiera trujące substancje z głębi wulkanu.
Dzień był iście wiosenny, pomimo to idąc w górę wkraczaliśmy stopniowo w krainę zimy. Wokół nas zrobiło się biało i tak dotarliśmy pod przełęcz rozdzielającą dwa wulkany: Tongariro i Ngauruhoe i choć przez chmury nie dane nam było zobaczyć ich wierzchołków, to i tak napawaliśmy się widokami. Po kilku minutach marszu w bok doszliśmy do niewielkiego wodospadu Soda Falls. Częściowo zamarznięty, delikatnym zapachem siarki przypominał nam, że jesteśmy w Nowej Zelandii, a nie pod Babią Górą.
Po powrocie z górskiej wycieczki pojawiły się ciemne chmury, które już wcześniej widocznie się zbierały. Nie nad naszą miejscowością, a mną samym. Powodem do zmartwień okazała się noga, przy której zdiagnozowaliśmy zapalenie ścięgna Achillesa. Zaopatrzony w tabletki i maści przeciwzapalne butów na kołku jednak nie zawieszam i pełen nadziei oczekuję niedzieli, choć już bez nastawienia na wynik, który stawiałem sobie przed przylotem…
W związku z chęcią odciążenia nogi przez biegiem, zrezygnowałem z wycieczki, którą odbyły Szakale dnia następnego. Dzień przywitał nas deszczem. Góry na dobre schowały się w chmurach. Niezrażeni pogodą podjechaliśmy do największego na wyspach narciarskiego ośrodka, położonego pod wierzchołkiem Ruapehu. Wszystko jednak spowijały chmury, więc z widoków nici.
Kiedy ja, czytając książkę popijałem kawkę w jednej z górskich chatek, Klaudia z Maćkiem wyruszyli na górski spacer, szlakiem trawersującym zbocze wulkanu. Nie było lekko – nasilający się deszcz, zimny wiatr, zapadanie się w śnieg (czasami powyżej kolan) i niestabilne kawałki lawy pod nogami. I wciąż w chmurach. Na szczęście trasa jest dobrze oznakowana tyczkami, więc ryzyko zabłądzenia nie było wysokie. Rzeczywiście – udało im się wrócić i dotarliśmy do hotelu. Teraz czas na krótki odpoczynek i ruszamy w dalszą trasę. Relacja wkrótce.
Szymon Drab – Ambasador Festiwalu Biegowego w Krynicy