Moje 33-kilometrowe górskie bieganie… DFBG Ambasadora
Opublikowane w sob., 25/07/2020 - 09:32
Choć jeszcze w 100% wszystko nie wróciło do „normy”, to dyrektor i sędzie główny Piotr Hercog nie poddał się i zorganizował, z bardzo dobrym zresztą skutkiem, kolejną już edycję Dolnośląskiego Festiwalu Biegów Górskich.
Moja obecność na tej imprezie, była zupełnie nieplanowana, ba powiedziałbym nawet, że przypadkowa. Do udziału namówił mnie kolega Łukasz Stachowiak zwany Staszkiem, który na 4 tygodnie przed oznajmił mi, że będzie tam biegł 33 kilometry i fajnie byłoby się spotkać i po rywalizować, a dodatkową atrakcją, z uwagi na pandemię, był fakt puszczania na trasę zawodników w interwałach co 10 sekund. Nastąpiła więc krótka domowa narada z małżonką Karolą i podjęliśmy decyzję o wyjeździe.
Pozostawała jeszcze rezerwacja noclegu na nasz 5 dniowy pobyt w Lądku Zdrój i przyznam, że chwilę mi zajęło zanim znalazłem odpowiednie miejsce. Miałem naprawdę niebywałe szczęście, bo rezerwacja padła na Lutynię, miejsce przez które przebiega kilka tras tegorocznych biegów.
Teraz pozostało czekać na wyjazd i trenować dalej.
Dni mijały bardzo szybko i ani się nie obejrzałem pakowaliśmy już bagaże. Pewnym utrudnieniem był fakt, iż prognozy nie były optymistyczne, bo zapowiadały deszcze i burze, trzeba więc było dopakować kilka dodatkowych, chroniących przed „wilgocią' okryć.
Na miejsce zakwaterowania przyjechaliśmy we środę przed południem.
Zostało nam do zagospodarowania całe popołudnie, postanowiliśmy więc szybciutko uzupełnić węglowodany i niespiesznie przemaszerować się na pobliską Borówkową Górę. Z tego niedużego wypadu wyszło blisko 15 kilometrów „spacerku”, co przed piątkowym startem nie do końca było rozsądne, ale bieg traktowałem bardziej w formie szybkiego treningu, więc jak najbardziej warto było zobaczyć to co czekało nas na szczycie góry.
We czwartek przed południem wdrapaliśmy się na Trojaka, aby zakosztować pięknych widoków oraz zbadać początek trasy piątkowego biegu, a po 18-tej, zgodnie z wytycznymi organizatora, odbierałem pakiet. W samym miasteczku biegowym spotkaliśmy mnóstwo znajomych, startujących na różnych dystansach, uwielbiam tą przedstartową atmosferę.
Przejdźmy już do samego biegu.
Godzinę startu, za namową kolegi, zaplanowaną miałem na 14:15, czyli blisko godzinę po starcie elity. Chodziło o to by raczej gonić wszystkich niż uciekać. Pozostało jeszcze zdecydować w co na start wsadzić obowiązkowy ekwipunek i wodę. Po dłuższym namyśle wybrałem plecak i 500 ml softflask.
Na start w Lądku przyjechaliśmy troszkę szybciej, wiadomo, trzeba na spokojnie się przygotować i rozgrzać przed biegiem. Słońce mocno świeciło i było to wyraźnie odczuwalne, choć z chwili na chwilę wyglądało, że może to być zbyt optymistyczna prognoza. Ostatnie rozmowy, „kopniak” szczęścia od mojej Karoli i w dobrych nastrojach, z maseczkami na twarzy, udaliśmy się ze Staszkiem do wyznaczonej strefy. Kolega startuje 10 sekund przede mną. Końcowe odliczanie i ruszam w trasę. Na pierwszych 100 m głośne okrzyki kibiców i Karoli, która robi mi zdjęcia.
Początek po asfalcie, a potem schody, te prawdziwe i nie tylko, i zaczynamy prawdziwą zabawę. Wąska ścieżka pod górkę w kierunku Trojaka, która mocno daje mi w kość i to nie z powodu swojej stromości, a z powodu wyprzedzania, które momentami jest dość uciążliwe. Na szczęście po pierwszych kilometrach wąskich ścieżek robi się troszkę swobodniej. Niestety pogoda się zmienia i zaczyna padać deszcz i jest mi chłodno, do tego moja koszulka bez rękawów zbytnio nie ogrzewa. Staram się przestać o tym myśleć i chwytam w rękę pierwszy żel, popijając go wodą.
Na widoku pierwszy punkt odżywczy, z którego nie korzystam. Po Nowym Gierałtowie zaczyna się chyba najtrudniejsza część trasy, niemniej dla mnie będzie ona znacznie później.
Na parokilometrowym podbiegu pod Czernicę podziwiam widoki, choć przez panującą aurę są one mocno ograniczone. Przez kolejne kilometry biegnie się bardzo dobrze, może dlatego, że cały czas kogoś wyprzedzałem. Cieszę się, że moje nowe New Balansy Hierro v5 dają radę, bo przez padający deszcz i błoto momentami jest niebezpiecznie. Przed kolejnym pit stopem posilam się żelkiem i wypijam do końca wodę.
Wbiegając na punkt w Starym Gierałtowie wolontariusz pilnuje wszystkich wymogów sanitarnych, a po ich spełnieniu mogę uzupełnić softflaska i biec dalej. Do mety nie zostało już wiele, do tego zaczyna się przejaśniać i słoneczko coraz częściej na mnie spogląda.
Na około 26 kilometrze tą optymistyczną atmosferę zakłóca mój nagły spadek sił. Moja moc odfrunęła gdzieś w niebyt i czuję brak sił, co więcej podbiegi i chaszcze nie pomagają. Postanawiam poczęstować się jeszcze jedną dawką żelowego wsparcia, cóż mam do stracenia. Ten stan trwa około 2 kilometry i tuż przed ostrym skrętem w kierunku ruin zamku Karpień jest już dobrze. Przed samym zakrętem wołam biegnącego przede mną biegacza, który nie zauważył oznaczonego skrętu i pobiegł prosto. To część trasy, którą jeszcze chwilę wcześniej biegliśmy w przeciwnym kierunku. Teraz trzeba się tylko wdrapać pod Skalną Bramę i można zbiegać w kierunku Lądka.
Czuję już metę i powoli zaczynam ją słyszeć. Fajnie jest móc usłyszeć okrzyki kibiców i doping. Ostatnie zakręty wokół parku i wbiegam na metę, dostaję medal i wypatruje mojej Karoli. Szybko się odnajdujemy i wpadamy w ramiona, to wtedy wyzwala się najwięcej endorfin.
Co do wyniku na mecie to spodziewałem się lepszego wyniku, ale trudno było cokolwiek zakładać przed, bo wcześniej nie biegłem takiego dystansu w górach, a do tego w tak niesprzyjających warunkach, nie miałem żadnego punktu odniesienia.
Podsumowując:
Piątkowy 33 kilometrowy bieg GOLDEN MOUNTAINS TRAIL zajął mi 3:34:02, co dało 38 miejsce open i 9 w kat M40.
Piotr Kotkowski, Ambasador Festiwalu Biegów