„Moje 360 km”. SwissPeaks 2019 Radosława Defecińskiego
Opublikowane w śr., 25/09/2019 - 12:03
SwissPeaks to impreza organizowana na terenie Szwajcarii w pierwszym tygodniu września. W tym roku odbyła się po raz trzeci, natomiast najdłuższy dystans 360 km uruchomiono drugi raz. Koronny dystans był reklamowany jako dystans „From Glacier to Lake” i faktycznie odbywał się na trasie liniowej od lodowca w pobliżu miejscowości Oberwald, aż do jeziora genewskiego w porcie miasteczka Le Beverete. Trasa przebiegała wzdłuż alpejskich pasm górskich z przewyższeniami ogólnymi wynoszącymi +27 500 m / -26 500 m.
Tyle faktów!
Relacja Radosława Defecińskiego
Skąd pomysł na start i walkę ze swoimi słabościami na takiej trasie?
Po zgłoszeniu się do losowania na bieg TOR 2019 i ostatecznie braku na liście startowej poszukiwałem jakiejś alternatywy i SwissPeaks właśnie miał się nią stać. Jeżeli nie TOR, to może SwissPeaks, tak myślałem.
Dystans podobny (przecież z takim dystansem, w okolicach 350 km; chciałem się zmierzyć), alpejskie krajobrazy, czyli będzie pięknie. Zapisałem się, opłaciłem i.… dostałem e-maila, że jednak jestem zakwalifikowany z listy rezerwowej na TOR. Doszedłem jednak do wniosku, że skoro klamka zapadła, to biorę udział w biegu w Szwajcarii i tak zaczęła się moje przygoda z SwissPeaks 360.
Wyjazd, jak co roku, zaplanowaliśmy rodzinnie. Żona i moje dwie córki miały mnie supportować i być wszelkiego rodzaju wsparciem podczas biegu.
Po analizie trasy ustaliliśmy, że moi „supporterzy” będą obecni na starcie. Następnie w Fiesh na 50 km, Zinal na 157 km, Champex na 250 km oraz Champery na 300 km, no i oczywiście na mecie (jeżeli tam dotrę).
Wskazane powyżej miejsca były planowanymi przez organizatora przepakami. W przypadku Swisspeaks jest to bieg liniowy i organizator zaplanował sześć przepaków miej więcej co 50 km, na które były dowożony jeden bagaż zapakowany w dostarczoną przez organizatora torbę (było to o tyle łatwiejsze logistycznie, że nie musiałem zastanawiać się jak rozplanować poszczególne przepaki).
Start, czyli miłe początki
1.09.2019r. o godzinie 7:30 pojawiłem się w miejscowości Oberwald gdzie o godz. 10:00 miałem rozpocząć swoją przygodę z trasą biegu i ze swoimi wątpliwościami dotyczącymi dystansu oraz trudności na trasie.
Do 170. kilometra mniej więcej wiedziałem czego oczekiwać, jednak wszystko co powyżej, to dla mnie „terra incognita”. Pełen nadziei, ekscytacji, ale i obaw czekałem na start. W między czasie udało mi się spotkać grupkę polskich biegaczy, również jak i ja próbujących się z dystansem 360 km (pozdrawiam z tego miejsca Ewę, Izę, Edytę oraz Pawła). Jadąc na start miałem trochę czasu na porozglądanie się po mijanej okolicy. Myśl był jedna - jest pięknie, ale łatwo na trasie to z całą pewnością nie będzie.
Jeszcze tylko szybkie pożegnanie z żoną, córkami i już trzeba było ustawiać się przed linią startową i rozpoczynać odliczanie. Cieszyłem się, że wszystko zostało dopięte i mogę rozpocząć swoją przygodę.
3, 2, 1...
I zaczęło się. W głowie cały czas pulsuje, natrętna myśl - „nie daj się podpuścić i nie zacznij za mocno”. To nie bieg na 100 km. Spokojnie, rób swoje i do przodu. Jak cię ktoś minie i go nie wyprzedzisz, znaczy, że był mocny i tyle. Zobaczymy co się będzie działo po 200, 300 km. Plan był taki, żeby napierać i dotrzeć do mety. A jeżeli da się przy tym jeszcze powalczyć, to wartość dodana do całego przedsięwzięcia.
Oklaski, okrzyki, zdjęcia i biegnę najpierw ulicami miasteczka potem już las i pod górę od razu na 2000m. Przy sobie mam oczywiście wykres całej trasy i planowane czasy przebiegów między punktami na trasie. Potem okaże się, że rozjeżdżam się z planowanymi czasami. Niestety nie uwzględniłem trudności technicznych trasy oraz pomysłowości organizatorów w „umilaniu życia” biegaczom. Tym czasem biegnę i cieszę się z pokonywanych kilometrów oraz pięknych widoków. Po 12 km mijam punkt żywieniowy i podchodzę pod kolejną górę.
Kolejny punkt żywieniowy znajduje się na 27 km i zlokalizowany jest przy małym urokliwym kościółku. Tam zatrzymuję się, bo dochodzę do wniosku, że pora podładować akumulatory. Piję, jem, uzupełniam wodę w bukłaku. Bufet z pełną paletą jedzenia: sery, wędliny, bakalie, ciasteczka itp.
Zbieram się z punktu i podążam pod górę. Najpierw szeroką doliną, potem coraz wyżej zboczem, aż na wysokość 2656 m n.p.m. (Chummefurgge). Po drodze opadam trochę z sił i muszę na chwilę usiąść. Myśli mam rwane i nerwowe. Czyżbym przeholował z tempem? Czy zacząłem za mocno? Dopiero trzydziesty któryś kilometr i taka słabość. Rozglądam się po innych i świeżości w nich też nie widzę. Taka świadomość trochę pomaga. Jednak niepewność pozostaje.
Rozpoczyna się dłuuuugi ponad 15 km zbieg z niewielkim podejściem. 1600m przewyższenia w dół. Zbiegając trawnikami, potem zakosami w dół nagle wbiegam na punkt odżywczy umiejscowiony przed górską restauracją (1779 m n.p.m.) Punkt, jak punkt, ale obok punktu stoi kucharz w pełnym „umundurowaniu” i serwuje cudowności. Pełna zastawa. Raclette (roztapiany ser z połowy kręgu), ziemniaczki z parownika, korniszony, marnowana szalotka i jak tu nie skorzystać. Zamawiam więc porcję i jem ją bardzo łapczywie, ku uciesze gości lokalu. Wow, ale to było pyszne i w takich okolicznościach. Zbieram plecak i w drogę.
O godz. 18:12 docieram na pierwszy przepak w Fiesch (50,8 km trasy). Na miejscu czekają moi supporterzy. Robię dość szybki przegląd sytuacji- zmiana koszulki i skarpet. Jedzenie, picie i o 19:16 ruszam dalej. Tylko jeszcze szybkie pożegnanie z rodziną. Zobaczymy się, zgodnie z planem, w Zinal na 157 km trasy. Ruszam i widzę, jak wieczór nadciąga szybkimi krokami. Czuję się nadal dobrze. Nic mi nie jest, a i „noga nadal podaje”. Trzeba napierać.