”Na drodze leżał biegacz przykryty folią! Nie ruszał się..." Na trasie Zawieruchy...
Opublikowane w pon., 28/01/2019 - 09:13
Sponiewierał mnie ten bieg jak żaden inny. Na trasie była niezła zawierucha, zadyma i zamieć. Góry pokazały wczoraj swoje śnieżne i bardzo groźne oblicze… Ale od początku.
To miał być dobry i mocny trening przed Diablakiem (czyli najtrudniejszymi zawodami na pełnym dystansie Ironman w Polsce). I taki też się okazał. Dostałem nieźle w dupę, i dobrze… bo co nas nie zabije, to nas wzmocni…
Zamieć, jakiej najstarsi górale nie pamiętają [ZDJĘCIA]
Na zawody pojechałam chora – od kilku lat nie choruję w ogóle, a dwa dni przed zawodami zaczęłam trząść się z zimna. Dopadło mnie takie osłabienie, że po pracy od razu poszłam do łóżeczka i zasnęłam (do tej pory tylko 3 razy w życiu spałam w dzień). W piątek wciąż miałam drgawki, ale miodzik, malinki i sen zrobiły swoje. W sobotę czułam się dobrze.
Do Szczyrku dojechaliśmy sprawnie, udało nam się nawet szybko znaleźć miejsce na parkingu, przed biegiem jeszcze kawka i pyszny serniczek w Ski & Bike Cafe, i już byliśmy gotowi do startu. Trasa od początku nie była łatwa. Do 21., a właściwie do 22. kilometra cały czas wspinaliśmy się w górę. Początek to trochę asfaltu, a później biegło się gęsiego wąskim korytarzem utworzonym z twardego i zmrożonego śniegu. Trzeba było uważać, żeby nie poobijać kostek! Pierwsze kilometry nie podobały mi się i nie mogłam się doczekać aż zacznie się typowe górskie bieganie. Czułam coraz większe zniechęcenie, w kiedy wyprzedziły mnie trzy dziewczyny, zaczynałam zastanawiać się, czy czasem przez chorobę nie tracę siły.
Ten początek taki średni, okazał się jednak najłatwiejszy w całym biegu. Trasa wytyczona była wokół Szczyrku. Biegliśmy od Amfiteatru na Karkoszczonkę, Kotarz, Salmopol, Malinów, Malinowską Skałę aż do Skrzycznego. Stamtąd zbiegaliśmy trasą Zamieci aż do mety. W sumie wyszło to trochę więcej, bo 28,5 kilometra i 1250m + przewyższenia! Profil trasy tylko z pozoru wygląda niewinnie.
Najgorszy odcinek prowadzi od Salmopolu na Skrzycze. Ciągłe skipy w śniegu po kolana to była pestka i właściwie normalka w biegu górskim zimą, ale najgorsza okazała się śnieżyca – w rejonie Malinowskiej Skały. To teren zupełnie odsłonięty, gdzie wiatr hula w każdą stronę, a jego podmuchy dochodzą nawet do 100 km/h (może i więcej). W kilka minut przemarzałam do szpiku kości. Nie dało się tam biec, bo nogi zapadały się po kolana, w dodatku grupa biegaczy, którą wyprzedziłam na Salmopolu zniknęła mi z pola widzenia. Przede mną była już tylko jedna osoba.
Na górze była już niezła zamieć, zrobiło się ciemno (a była 13.00), nic nie było widać. Taśmy z oznakowaniem trasy, które były wyjątkowo gęsto i naprawdę wzorcowo ustawione na całej trasie, teraz zniknęły mi z pola widzenia. Stanęłyśmy wspólnie z biegaczką, którą dogoniłam, zdezorientowane. Przed nami nikogo, za nami nikogo, piździawa taka, że myślałam, że mi głowę urwie, a my nie widzimy nigdzie taśm. Ślady butów znikały po kilku minutach, nie wiadomo było gdzie biec.
W tym momencie zaczęłam się naprawdę bać o swoje zdrowie. Myślałam, i co teraz? Jest tak zimno, co robić? Wiedziałam, że muszę biec gdziekolwiek, bo zamarznę. Wróciłyśmy pod górę, z której zbiegłyśmy i czekałyśmy kilka minut aż ktoś przybiegnie. Pojawił się jakiś biegacz i skuter GOPR. Byłyśmy uratowane! Prosiłam, żeby jechał przed nami, żebyśmy mogli za nim biec. Po kilku minutach już wiedziałam po co ten skuter. Na drodze leżał biegacz przykryty folią! Nie ruszał się, nie odzywał!
Powiem wam, to był przerażający widok. Wiem, że wcześniej zajęli się nim jacyś biegacze i czuwali do czasu przyjazdu ratownika. Później było już trochę lepiej, nadal śnieżyca, ale przynajmniej widziałam taśmy z oznaczeniem. Po drodze jeszcze wielu narciarzy patrzących na mnie jak na wariatkę, ale były też podniesione kciuki i komentarze „ogień z dupy”. No i był ogień! Byle do Skrzycznego potem będzie już górki! Będę wyprzedzać i odrabiać straty! Tak myślałam. Ale ze mnie optymistka! Czekałam na ten zbieg, bo zbiegi to ostatnio moja mocna strona! Cha cha.
Po raz kolejny los ze mnie zakpił. Były zbiegi w śniegu po pas, w korytarzu z lodu, i marsz gęsiego (dołączyli jeszcze zawodnicy z Zadymy i Zamieci i zrobiło się ciasno). Tempo dochodziło do 13 km/h na zbiegach!!!! Po raz pierwszy w życiu szybciej wbiegałam niż zbiegałam! Ile ja się naprzeklinałam, ile ja się namarudziłam na tym biegu – chyba jeszcze nigdy tak nie byłam zła, wkurzona i wycieńczona.
Na metę wpadłam po 5 godzinach 22 minutach i 56 sekundach. Z bryłą lodu przyczepioną do rzęs, prawie ze łzami w oczach i trochę zła, bo okazało się, że byłam czwarta open wśród kobiet i 37. Open wśród kobiet i mężczyzn. No nie znowu czwarta – co ta czwórka się tak do mnie przykleiła? Do podium zabrakło 7 minut! Tyle ile straciłam przez szukanie trasy!
Cóż góry uczą pokory. Ja podczas tego biegu sporo się nauczyłam. Już wiem, że jeżeli czołówka, kurtka z kapturem, folia NRC, bandaże, gwizdek są wyposażeniem obowiązkowym, to trzeba mieć to wszystko przy sobie. Nawet jeżeli nie dla nas, to może dla innych. Pogoda w górach jest nieobliczalna, nawet w południe można nie widzieć trasy, a w ciężkich warunkach i przy takim zmęczeniu, łatwo o błąd, łatwo też stracić siły. Ja wszystko miałam, nie jestem laikiem, i podeszłam do tego biegu z respektem, a mimo wszystko przemarzłam i dostałam w dupę!
W biegu wystartowało 197 osób, aż 35 nie ukończyło trasy. Ostatnia zawodniczka dotarła na metę po 10,5 godz. GOPR miał co robić. Ciągle kogoś zwożono z trasy.
Ps. Na mecie tak było mi zimno, że byłam pewna, że teraz to już choroba rozłoży mnie plackiem. Gorąca kąpiel, łóżeczko i grzaniec w ręce podziały jednak niczym eliksir. W niedzielę wstałam wypoczęta i z ogromną ochotą na wyjazd w góry. Pojechałam na narty. Wariatka! A co!
Sabina Bartecka, Ambasadorka Festiwalu Biegów
OD REDAKCJI
Z informacji przekazanych przez organizatorów wynika, że wspomnianemu w relacji biegaczowi nic poważnego się nie stało, a GOPR w ciągu weekendu zanotował w sumie dwie interwencje wyjazdowe do zawodników.
red.