Nadludzki wysiłek Ambasadora - Rzeźnik i Visegrad w jeden weekend
Opublikowane w czw., 26/06/2014 - 10:34
Do Rytra przyjechaliśmy w sobotę po trochę forsownej wyprawie na Bieg Rzeźnika w Cisnej. Po zameldowaniu się na kwaterze u Basi poszliśmy do biura zawodów Visegrad Maratonu. Jest to maraton transgraniczny ze Słowacji do Polski z 9 letnią tradycją.
W zasadzie mieliśmy kibicować Darkowi, który bieg Rzeźnika potraktował – jak to mówi – treningowo. Ja chciałem odpocząć, ale po wizycie w biurze zawodów doszedłem do wniosku, że druga taka okazja może się nie trafić i też się zapisałem. Janusz też miał ochotę trochę pobiegać, ale zwyciężył rozsądek – w końcu miał nas bezpiecznie dowieźć z powrotem do domu.
Maraton rozpoczął się dla nas o 6:00 kiedy wyszliśmy na szosę łapać autobus, który miał nas dowieźć na start do Podolińca na Słowacji.
Jest około 150 zawodników licząc w tym 4 sztafety na dystansie maratońskim. Oprócz Polaków i Słowaków startują także Ukraińcy, Włosi i jeden Anglik. Jak zwykle przy takich okazjach nachodzi mnie refleksja, że przyjaźń międzynarodowa tworzy się w takich właśnie okolicznościach a nie przy podpisywaniu nic nie znaczących traktatów i wymienianiu fałszywych uśmiechów między politykami.
W Podolińcu wyznaczony był start honorowy na 8:30, po krótkich przemówieniach okolicznościowych oficjeli przebiegliśmy około 500m po czym autokarami przewieziono nas na start ostry gdzieś na szosę za miasto. Tam zwyczajowo panie na lewo a panowie za paniami. Widok biegaczy stojących tyłem do szosy w szpalerze był naprawdę komiczny.
Po tym tradycyjnym rytuale o 9:00 następuje start. Pogoda bardzo dobra, co prawda trochę chłodno, ale za to bez silnego wiatru i dość słonecznie. Mam na sobie lekką kurtkę wiatrową, którą dość szybko zdejmuję i przewiązuję w pasie. Niestety – ponieważ nie planowałem wcześniej tego startu – nie wziąłem ze sobą moich maratońskich butów startowych, mam na sobie trochę twarde NB, których używam do krótkich dystansów.
Do 4 km jest lekki podbieg, później trasa przebiega aż do Starej Lubovny zmiennie ale dość łagodnie. Po okrążeniu rynku w Starej Lubovnie na 14 km zaczęliśmy forsowny podbieg na szczyt Vabec (743m n.p.m.). Ja czując trudy piątkowego Rzeźnika trochę odpuściłem podbieg, co per saldo opłaciło się, gdyż zaraz na zbiegu od 19 km doszedłem zdyszanych biegaczy, którzy przed chwilą wyprzedzali mnie na podbiegu. Zbieg ze szczytu był dla mnie dość męczący, zacząłem odczuwać zmęczenie zbiegami z Rzeźnika i czuć odbite na zbiegach podeszwy stóp.
Zbieg okazał się strasznie długi i wyczerpujący, ciągnął się praktycznie z niewielkimi podbiegami aż do 39 km i skończył się praktycznie w Rytrze na skręcie przez tory kolejowe 2 km przed metą. W dodatku tuż za Piwniczną złapał nas krótki, ale ulewny i zimny deszcz. Te ostatnie 2 km to dla mnie było już za wiele – nie dość, że nie cierpię długich finiszów, to jeszcze dość silnie pod górkę. A uda i pośladki bolały mnie od zbiegów dosyć mocno. Większość tego odcinka przeszedłem więc energicznym marszem. Dopiero dźwięki docierające z mety poderwały mnie do biegu. Finisz na niezagrożonej 120/133 pozycji sprawił mi wielką przyjemność. Na mecie czekał już Darek, który wyprzedził mnie o 15 min. i Janusz. Medale dostaniemy pocztą z powodu nieprzewidzianych kłopotów dostawcy.
Po umyciu się i posiłku regeneracyjnym dokonaliśmy kąpieli w chłodnych wodach Popradu, co przyniosło znaczną ulgę naszym sfatygowanym w czasie długiego weekendu stopom.
Podsumowując stwierdzam, że trafiliśmy na świetną, kameralną imprezę, klimatem przypominającą pierwsze maratony Pokoju z lat 70 XX w. zorganizowaną wzorowo ale bez medialnych fajerwerków. Niestety, według zapowiedzi organizatorów, odbędzie się jeszcze tylko jedna edycja tej imprezy.
Jan Nartowski, Ambasador PZU Festiwalu Biegowego w Krynicy-Zdrój.