Podziemna sztafeta w Bochni kilka dni po… maratonie na Bajkale. „Wyłem jak lew!”

 

Podziemna sztafeta w Bochni kilka dni po… maratonie na Bajkale. „Wyłem jak lew!”


Opublikowane w wt., 12/03/2019 - 09:32

Wziuuuuum!

Tempo od początku było zawrotne. Nawet nie wątpiłem, że właśnie takie będzie. Biegliśmy w czwórkę, jeden za drugim a reszta próbowała nas gonić. Bach! Pierwszy zawrót - to był prawdziwy zryw. Ciach, ciach, ciach. Filary w podziemnym tunelu migały jak klatki obrazu. Byłem już na prostej po pierwszym nawrocie. Gdy mijałem się z ludźmi z naprzeciwka, w uszach miałem tylko świst.

Bach, drugi nawrót i teraz już długa w stronę strefy zmian. Na równym oddechu dobiegam do strefy zmian na trzeciej pozycji, o którą, jak się później okaże, będziemy walczyć jak lew. Na dziś to nasze wymarzone minimum!

Następny na zmianie był Dawid, potem Artur i na koniec Krzysiu. W takim układzie biegaliśmy na przemian po jednym okrążeniu. Zapisywaliśmy swoje czasy, spoglądaliśmy co jakiś czas na zegarki, z niedowierzaniem, że czas mija tak cholernie szybko. Czy damy radę to wytrzymać? Pierwsza godzina, druga, trzecia, a my na maksie biegniemy dalej.

Ktoś, wracając z dołu, daje nam informacje, że jesteśmy aktualnie na trzecim miejscu. Że mamy przewagę 1 kółka nad czwartą lokatą i w sumie niewiele straty do drugiego miejsca. Nie analizowałem tego, na razie nie miało to dla mnie znaczenia. Byłem w totalnym skupieniu.

Pilnowaliśmy twardo zmian, z czego jestem bardzo zadowolony. Nie było żadnego potknięcia. Nie przesiadywaliśmy w strefie zmian, tylko w kaplicy. Tam panowała niezwykła atmosfera - albo ktoś się rolował, rozciągał, albo stał i wpatrywał się w przebiegających zawodników. Wielu dopingowało swoich kompanów.

W pewnym momencie przestraszyłem się. Przerwa. Krzysiu i Artur będą odpoczywać przez kolejną godzinę, a ja z Dawidem będziemy śmigać kółeczka na zmianę. Bałem się, że będzie to moment, w którym moje tempo bardzo spadnie, a nogi osłabną. W końcu przecież 7 dni temu przebiegłem maraton po zamarzniętym Bajkale - dopiero teraz to do mnie dotarło. Ale było już za późno. Akcja toczyła się dalej, a głód zwycięstwa w naszych oczach był tak mocny, jak nasze tempo!

Strach wybiłem z głowy, wykrzyczałem go. W sumie to nie był krzyk, ja po prostu wyłem jak lew, ktoś powiedział, że nawet jak niedźwiedź. Nie kontrolowałem tego. To było silniejsze ode mnie, to po prostu wychodziło ze mnie samo… Nie to nie jest głupi żart, to nie jest popisywanie się, to jest ta SIŁA, która uwalnia się z kolejnym kilometrem, z każdym jednym krokiem, z każdym jednym uderzeniem serca, z każdym jednym oddechem pełnym kurzu i soli…

Po zmianie przyszedł czas na naszą przerwę. Krzysiu i Artur wrócili i to oni mieli ścigać się przez najbliższą godzinkę. Sami. Idę na dół, chce mi się jeść, musze zjeść coś ciepłego. Dawid postanawia zostać na górze. Jem ciepły makaron, wypijam elektrolity. Przebieram ciuchy, które były tak mokre, że mogłem je spokojnie wykręcać.

Spojrzałem na tablice z wynikami, nasza przewaga nad czwartym miejscem urosła już do 3 okrążeń, a strata do drugiego miejsca wciąż była znikoma. Na tablicy dojrzałem coś jeszcze - stan okrążeń Dawida.

Wróciłem na górę do kaplicy i pytam: Dawid biegałeś? - Tak, bo nie jestem zmęczony, więc nie będę czekał. Nie no bez kitu… Dawid ostatecznie odpoczywa dwa okrążenia. Potem wracamy do stałej formacji, czyli „po jednym”.

Za nami 8 godzin biegu. Widzę że moje tempo lekko spadło, a nogi zaczynają być miękkie. Zaczęło się, pomyślałem… zaczęło się i nie będzie już lepiej, wychodzi zmęczenie z Bajkału, wychodzi zmęczenie podróżą, wychodzi zmiana strefy czasowej, wychodzi zmęczenie biegiem w kopalni. I to wszystko atakuje mnie na raz, w jednym momencie….

Schowałem się w strefie zmian, za tablicą, poza widokiem rywali i przyjaciół. Nikt mnie nie widział. Starałem się nie poddać, walczyłem z głową i wmawiałem sobie, że dam rade. Mimo, że moje nogi były już bardzo miękkie, a ból podawał mi już rękę i mocno ją zaciskał...

Nagle pojawił się Anioł z nad Bajkału! Złapał mnie za twarz i powiedział - Nie odpuścisz! Jeszcze nie teraz! Chłopaki Cię potrzebują, wytrzymaj, pobiegnę z Tobą! Nie opierałem się. Temu stworzeniu po prostu nie da się oprzeć. Anioł złapał mnie za rękę i wybiegł ze mną na kolejne okrążenie, po czym znów zostawił samego. Nosz kur… tak się nie robi!

Dokończyłem okrążenie, nawet nie wiem które w kolejności… Powiedziałem chłopakom, że jest źle, że nie wiem ile jeszcze wytrzymam. „Co ty pierd… Marunia, dawaj nic nie boli!”. Motywowaliśmy się już wszyscy nawzajem, pomagali też koledzy z pozostałych drużyn klubowych. Po kaplicy wciąż jednak wędrowało jedno wielki zmęczenie.

Na kolejnym okrążeniu poczułem jak opadam z sił… I znów pojawia się Anioł! Łapie mnie za rękę. Poczułem ciepło. Biegniemy razem, ale krzyczę z bólu. On się nie boi, ściska dłoń jeszcze bardziej i prowadzi moje zwłoki – to chyba dobre określenie - do przodu. Po chwili znów znika, wysyłając te swoje magiczne spojrzenie, przeczesuję ręką włosy… Ajjj, dźwignąłem głowę, SIŁAAA! Krzyczałem przebiegając przez kaplice. Kolejne kółko za mną.

10 godzin biegu - cierpienie, umieram, cierpienie, chce kończyć...

Wychodzę na kolejne okrążenie. Ruszam mocno. Co ciągnie moje ciało do przodu? To, które wręcz błagało o litość? Czy to mój duch? Czy to mój Anioł? Tracę orientację, nie wiem co się dzieje. Mam wrażenie, że jestem naćpany. Odpływam...

Ale wciąż biegnę.

Czym jest ta moc i jak ją nazwać? Może to już tylko serce biegnie, może miłość, może te chęci i pragnienia spełnionego marzenia? Dziś to już chyba bez znaczenia.

Skończyłem 18 okrążenie. Mocno finiszuję swoją zmianę. Zostaje godzina do końca zmagań. Chłopaki zgadzają się, abym odpoczął, że będą biegać w trójkę.

Schodzę na dół kopalni, Anioł trzyma mnie pod rękę. Boli mnie wszystko - włosy, uszy, paznokcie… każdy jeden element ciała cierpi.

Wykąpałem się, ubrałem, poczułem ulgę. Ból minął, pozostało tylko zmęczenie, które rwało moje ciało do łóżka. Ale nie mogłem! Poszedłem pod schody, czekając na chłopaków aż zejdą na dół, by podziękować im za wspólna walkę.

Siedzimy razem, całym klubem przy jednym stole. Mafiozów Czterech, Mafia Team Lubliniec, Kinga Team. Dla wszystkich był to dzień, wieczór i noc spełnionych marzeń! Zwieńczeniem miała być poranna, oficjalna dekoracja, która tutaj w Bochni zawsze jest bardzo uroczysta i ma swój klimat, którego nie da się podrobić.

Nim poszedłem spać, porozmawiałem z moim aniołem i podziękowałem mu po raz kolejny za wszystko. Kiedy się położyłem, ochota na sen… przepadła, byłem tak zmęczony, że nie mogłem zasnąć. Kręciłem się na łóżku, a Anioł zabrał mnie do nie świata i wytłumaczył bardzo kulturalnie - przerwa Marek. Czas na roztrenowanie…

Mafiozów Czterech By Mafia TEAM Lubliniec w składzie Marek Grund, Dawid Garcorz, Artur Kaczmarczyk, Krzysztof Skiba kończy zmagania w Bochni z dystansem 189,659 km, na trzecim upragnionym miejscu open!

Zanim padnie Amen, chciałem bardzo podziękować chłopakom z drużyny. Dawid, Krzysiu, Artur - dzięki!

Dziękuje również dwóm pozostałym ekipom z naszego klubu - Mafia Team Lubliniec oraz Kinga Team. Za wzajemne wsparcie, za doping i za każdy okrzyk który pchał mnie dalej.

Dziękuje rehabilitantowi.

Dziękuje Tomkowi, który doprowadził mnie treningiem do Bajkału a potem zaraz tutaj.

Dziękuje organizatorom za stworzenie przepięknej imprezy.

Dziękuje wszystkim drużynom za wspaniałą walkę.

Dziękuje za zrozumienie i przepraszam wszystkim, którym mogły przeszkadzać moje okrzyki. Jak już mówiłem, to tak po prostu działa!

Dziękuję Aniołowi, że zjawił się jak zawsze gdy trzeba…

„Twoje życie staje się lepsze, gdy obok stoi ktoś na kogo możesz liczyć” – Mafia TEAM Lubliniec

AMEN!

Marek Grund, Ambasador Festiwalu Biegów


Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce