Pusta butelka, nóż do tapet, mydło... Ultra 147 Ambasadora
Opublikowane w śr., 01/07/2015 - 08:38
Mimo sukcesu zeszłorocznego Ultramaratonu 147 ze Szczecina do Kołobrzegu okazało się, że w 2015 roku może się on nie odbyć. Organizator i twórca projektu Wojciech Furmanek zrezygnował. Na szczęście imprezę przejął Łukasz Calicki, a sam Wojtek zdecydował się pomagać. I nawet samemu w niej pierwszy raz czynnie dokazywać. Jak się później okazało, miałem przyjemność przebiec z nim cześć trasy, aż do mety.
Z Kołobrzegu relacjonuje Krzysztof Kolatzek, Ambasador Festiwalu Biegów
W zeszłym roku mów wyjazd do Szczecina był na wariata. Porwałem się na trasę chory, wręcz z motyką na słonce. Po powrocie do domu mało nie wylądowałem w szpitalu. Tym razem było trochę lepiej.
Stawka uczestników tym roku była zdecydowanie mniejsza niż rok temu. Pewnie trochę z powodu wpisowego - 150 zł, przy bezpłatna=ej ubiegłorocznej edycji. Ale pewnie i dlatego, że odległość do pokonania jest tu naprawdę spora i nie wszyscy pomorscy ultrasi czują się do niej przygotowani.
Inna sprawa - wypadki losowe. Marcin z mojej grupy skręcił kostkę i mimo wielkich chęci nie mógł pojechać. Nawet oferował swój pakiet za darmo byle by tylko za niego wystartować. Chętnych wariatów nie było...
Znalazłem i zarezerwowałem kwaterę w Szczecinie, bo już ustaliliśmy wcześniej z kolegami, że trzeba koniecznie się przespać i świętować po biegu, a nie jak rok temu - 2 godzinki, prysznic, śniadania i pędem ślimaka na dworzec kolejowy.
Z całej naszej paczki zostałem więc ja i Andrzej. Nasze ultra rozpoczynamy od kupienia biletów na pociąg. Andrzejowi buzia się nie zamyka, jest duszą towarzystwa. Połączeń z Gdańska do Szczecina jest mało, a z Kołobrzegu jeszcze mniej. Naturalnie Andrzej musiał się pochwalić kasjerce gdzie i po co jedziemy. Co ciekawe, sympatyczną panią zainteresowała nasza eskapada, to, że biegniemy do Kołobrzegu. Bilety wystawiła z uśmiechem na twarzy.
Po wyjściu z dworca omawiamy co jak robimy na biegu. Na koniec ponarzekaliśmy, że prawie 6 godzin jazdy przed nami, ale za to z powrotem do Gdańska o wiele krócej. Patrzymy na bilety. Okazuje się, że zagadaliśmy kasjerkę i sprzedała Nam powrotny ze Szczecina. Musieliśmy wrócić zapłacić frycowe za zmianę biletu. Zresztą jeszcze raz zmieniliśmy godzinne odjazdu... Jeszcze nie pokonaliśmy nawet metra w biegu, a tu już takie cyrki!
Dzień przed wyjazdem prognoza pokazywała ulewne deszcze. Miało lać cale 3 dni. Śmialiśmy się, że trzeba zabrać płetwy albo przynajmniej kalosze. Z godziny na godzinę informowano jednak, że deszczu będzie mniej. Ale i tak trzeba było się przygotować na niezłe lanie.
Pociągi TLK mają swój klimat - zawsze napchane są ludźmi a składy z epoki PRL. A niby rok temu miało się to zmienić... 6 godzin z nogami przykurczonymi przed biegiem utra wybitnie nam nie pasowało. Andrzej oddał więc stojącej na korytarzu dziewczynie swoje miejsce i wyprowadziliśmy się na w ciąg pieszy.... 6 godzin jakoś przestaliśmy, oczywiście z przerwami na siedzenie, w międzyczasie wciągnąłem kubek owsianki przygotowanej w domu.
W korytarzu rozmawiamy cały czas o biegu. Skoro pogoda kiepska to nie wracamy wieczorem, ale o 6 rano - postanawiamy. W Szczecinie lecimy do kasy i zmieniamy kolejny raz bilety. Na 6 rano. Jeszcze toaleta w galerii handlowej i sławny w Szczecinie „Bar Turysta”. Opinia o tym miejscu jest zasłużona, bo blisko stąd do Zamku Książąt Pomorskich, gdzie zlokalizowano start naszego ultra. Wielkie okna, więc fajny widok na szczecinianki. Ale najważniejsze - nie czekasz na danie. Wszystko gotowe. Przesuwasz tace, nakładają ci co wybierasz. Dostałem nawet podwójną porcje makaronu i pyszny kotlet schabowy. Takie to smaczne, że wzięliśmy dokładkę. A co najlepsze - tanie!
Po posiłku znowu do galerii na toaletę i zmianę ciuchów. Chcieliśmy w spokoju przeczekać deszcz bo jednak padało, acz z przerwami. Godzina 17 - jesteśmy na zamku. Spotykamy znajomych, idziemy odebrać pakiety. A tu niespodzianka - nie ma mojego numeru, ktoś odebrał. Ja to zawsze mam jakieś niesamowite przygody....
Byłem przygotowany do startu, mam kartki na przepadki z nazwiskiem, taśmę, nóż do tapet. Oklejam worki, później spróbuje wyjaśnić sytuację - postanawiam. Jak zawsze zabrałem więcej niż potrzebuję, ale to co najważniejsze... zapominam. Deszcz coraz rzadszy, wiec zostawiał wielki płaszcz foliowy. Biorę tylko wiatrówkę, która zostaje już ze mną do końca.
Sympatyczne dziewczyny - pamiętam je zeszłego roku - przerabiają numer i nalepki innej osoby. Ogłaszają też przez mikrofon, by posiadacz "71" zgłosił się do biura. Zgłasza się - pomylił się przy odbiorze, a nazwiska na numerze nie czytał. Już mi wszystko jedno... Dziewczyny się upierają, bym biegł pod swoim nazwiskiem. Robimy zamianę, ale tylko numerów, bo zworkami byłoby już zamieszanie. Ja mam nazwisko na worku, wiec "no problem". Jeszcze kilka fotek.
Pochodzą do Nas ludzie, którzy starowali tu rok temu, a teraz nie mogą pobiec. Życzą powodzenia - atmosfera rodzinna, przyjacielska. Pomagamy zanieść worki do aut.
Strony
- 1
- 2
- 3
- 4
- następna ›
- ostatnia »