Szakale pełzną do mety. Maraton w Danang - Accenture Vietnam Marathon Expedition 2017

 

Szakale pełzną do mety. Maraton w Danang - Accenture Vietnam Marathon Expedition 2017


Opublikowane w śr., 09/08/2017 - 09:27

Niedziela – 6 sierpnia. Dzień maratonu. Start o 4.30, więc pobudka zaplanowana na 2.30. Czyli na 21.30 polskiego czasu, według którego nadal funkcjonujemy. Nic zatem dziwnego, że niektórzy z nas dosłownie nie zmrużyli oka – pisze Szymon Drab, Ambasador Festiwalu Biegów.

Trasa składała się z dwóch identycznych pętli. Startowało się na ulicy wiodącej wzdłuż morza. 

Po 3 kilometrach czekał nas nawrót – po to, by po kolejnych niemal 2 km. odbić w lewo, w miasto. Tam po około 3 km przebiegało się długim mostem nad lejowatą zatoką wcinającą się w ląd, która prezentuje się jak ujście szerokiej rzeki.

Za mostem w prawo, drogą wzdłuż brzegu, aż do 11,5 km, gdzie było znów prawo – na kolejny most przez zatokę. Tu był najmniej przyjemny odcinek biegu, bowiem ten most wznosił się wysoko nad wodą, więc zmagaliśmy się z pięćdziesięciometrowym podbiegiem. Za to z góry otwierały się pyszne widoki na miasto.

Po pokonaniu podbiegu można się było cieszyć zbiegiem, a po kilometrze czekał na nas kolejny most, nad kolejną - mniejszą zatoczką. Most mniejszy, to i podbieg na szczęście też mniejszy. Tu znów ciekawy obrazek - port rybacki, w którym kołysało się kilkaset gęsto stłoczonych kutrów. Z tego mostu już tylko kilometr (z ogonkiem) do morza.

Po pokonaniu tego odcinka skręcaliśmy w prawo w nadmorską ulicę, po której musieliśmy przebyć jeszcze 4 km. do linii startu i mety. Tam maratończycy wyruszali na drugie kółko. Chciałem napisać „uśmiechnięci maratończycy”, ale w tym punkcie nie było im już do śmiechu.

Czytelniku wyobraziłeś już sobie naszą trasę? To teraz zadanie nieco trudniejsze. Wyobraź sobie upał. Taki dominujący, oblepiający. Gdy o 4 w nocy też jest wyraźnie ciepło, a po kilku szybszych ruchach twoje ciało pokrywa pot. Gdy może jest nie tyle gorąco, co duszno i parno. A potem zaczyna się dzień, wychodzi słońce, które i tak – na nasze szczęście – przez większość czasu chowało się za chmurami. Ale jednak się pojawiało i wtedy do duchoty dołączało uczucie grillowania.

W tym klimacie nawet przy truchcie po jakimś czasie rzeczy masz tak mokre, jak byś wpadł do morza. Po 10 km w butach zaczyna chlupać, choć kałuż na trasie nie mieliśmy. Na asfalcie widać było mokre odciski butów, zostawał ich obrys, taka jakby wilgotna podkowa. To pot rywali.

Na takim biegu trzeba pić. Na szczęście wiedzieli to organizatorzy, więc punkty z wodą - i czasem elektrolitami w małych kubeczkach - czekały co około 2 km. Na drugiej pętli to było i tak zbyt rzadko dla nas, bowiem woda oznaczała nie tylko picie, ale wówczas przede wszystkim możliwość schłodzenia się, polania głowy, wlania zimnej strugi na plecy, spryskania umęczonych mięśni. Nikt nie przejmował się mokrymi ciuchami i butami – bez polewania się wodą byłyby zmoczone dokładnie w takim samym stopniu.

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce