Trail Kuršių Nerija – piękne trasy, dobra organizacja i… niechęć do Polaków? „Co się stało, bracia Litwini?”
Opublikowane w sob., 26/10/2019 - 10:44
Zanim przystąpicie do przeczytania relacji, uprzedzam, że nie mam żadnych złych intencji czy zamiarów. Nikogo nie obrażam, chce się tylko podzielić odczuciami jak przytrafiły mi się na moich ostatnich zawodach na Litwie - Trail Kuršių Nerija.
Relacja Marka Grunda
Od małego wmawiano mi na lekcjach wychowania fizycznego, w domu jak i później w środowisku sportowym, że sport polega na zdrowej rywalizacji, a jedną z najważniejszych - chyba najważniejszą – zasad jest „fair play”.
Czym jest zatem to „fair play”? Czyż nie powinna to być uczciwość, szczerość i lojalność? Czyż nie polega ono na przestrzeganiu zasad gry? Honorowym podejściu do walki i rywalizacji? Czyż nie powinno być to powstrzymywanie złych emocji między zawodnikami, kibicami?
Całe życie mówiono mi, że tak właśnie wygląda „fair play”. Zatem co złego wydarzyło się gdzieś po drodze, bracia Litwini?
Ale po kolei...
Pierwszy raz o Trail Kuršių Nerija przeczytałem w portalu Festiwalu Biegów, jeszcze w 2018 roku. Od razu zainteresowałem się tą imprezą. Spodobała mi się trasa, dystans i przewyższenie. Ponadto szukałem odmiany w moim bieganiu, więc stwierdziłem że to nada się idealnie.
Ultra na świecie: Jedyne punktowane ultra na Litwie. Po piasku!
NIestety, nie udało mi się znaleźć kompana do podróży. Nie chciałem też za bardzo szaleć przed wyjazdem na Bajkał. Odpuściłem zawody, przynajmniej w 2018 r. Do imprezy wróciłem myślami w tym roku. Termin pasował idealnie, znalazłem też wesołą kompanię z Krakowa - aż 12 osób, ekipa Ultra Trail Małopolska. Pozdrawiam was serdecznie i dziękuje jeszcze raz za wspólny wypad.
Zapisałem się, opłaciłem start, no i rozpocząłem trening. Okazał się dużym wyzwaniem - nie zawsze się z nim w pełni zgadzałem, ale wierzyłem w „magiczną moc”, że zadziała w momencie, gdy miałem wszystkiego dość. Efekty okazały się być bardzo widoczne, a ja zacząłem wierzyć w powodzenie tej misji. Byłem gotowy.
Im było bliżej imprezy, tym bardziej odczuwałem dziwny niepokój. Obawiałem się czegoś, sam nie wiedziałem czego. Ale nie dam się przecież głowie! - postanowiłem. Spakowałem się na wyjazd, zabrałem naprawdę mało rzeczy. Tylko sprzęt do biegania, kosmetyki, ciuchy na zmianę na 3 dni i... tyle, żadnych zbędnych rzeczy.
51. Marek Grund - Poland
W piątek 19 października o 5:00 ruszyłem autobusem z Katowic do Krakowa, gdzie czekali na mnie towarzysze podróży. Podróż na Litwę mijała szybko, tematy rozmów zdawały się nie wyczerpywać. Zresztą emocje brały górę. Czas do startu upływał nieubłaganie.
Jechaliśmy około 10 godzin. Po dotarciu do Kłajpedy udałem się do biura zawodów po pakiet. „51. Marek Grund - Poland” - dumnie popatrzyłem na listę startową. Na numerku startowym widniała flaga Polski - wspaniałe odczucie, naprawdę! Flaga, którą z duma zawsze reprezentuję, w dniu startu miała się jednak okazać całym „złem”...
W pakiecie startowym znalazła się również koszulka techniczna. I to by było na tyle.
Pojechaliśmy do wynajętego domku. Szybko załatwione formalności, od razu przystąpiłem do przygotowania sprzętu na start. Żele, batony, woda z magnezem do bukłaka, cola do soft flaska, wymagana folia NRC, wiatrówka. No i ultra-żabka do kieszeni. Zamontowałem chip do buta i przygotowałem stuptuty. Wziąłem kąpiel, zjadłem kolacje i posiedziałem chwilę z ekipą.
Ale szybko poszedłem spać. Byłem zmęczony podróżą, choć emocje dalej trzymały. Zanim się położyłem sięgnąłem do torby, wyciągnąłem list i przeczytałem „słów kilka”. Słowa, które wywołały dużo emocji. Bardzo dużo emocji. Ale tylko i wyłącznie tych dobrych. Siła rosła z każdym słowem. Wiedziałem, że podczas biegu sięgnę po te „słów kilka”. Dobranoc.
Gotowi, do startu...
Budzik zadzwonił o 4:45. Zerwałem się z łóżka, nie miałem z tym żadnych problemów. Ogarnąłem się i ubrałem. Zrobiłem sobie mocne śniadanie. Do posiłku znów przeczytałem „słów kilka”. Siła…
Pojechałem na wyznaczone przez organizatora miejsce, gdzie czekał na wszystkich zawodników autobus, który miał nas zabrać na linię startu. Po chwili byliśmy już na promie, który przewoził nas na Mierzeję Kurońską. A następnie, już drogą, do miejscowości Nida, gdzie znajdował się start biegu. W autobusie przypomniałem sobie przeczytane wcześniej wersy. I jeszcze na chwile zamknąłem oczy...
Na starcie głośna muzyka. 30 minut do biegu. Zgodnie z zaleceniem organizatora, niebieski worek (na metę) zostawiam w autobusie, a żółty (przepak) w busiku. Pochodziłem trochę po wydmach, napawając się widokiem wschodzącego słońca. Nagle pojawił się deszcz, zrobiło się zimno. Ale deszcz chciał nas tylko nastraszyć, bo bardzo szybko się zmył. Czas startu nastał, pora ustawić się na linii z pozostałą setką uczestników.
Stanąłem w pierwszym rzędzie, bo byłem nastawiony na walkę od samego początku. Muzyka ucichła i rozpoczęło się odliczanie 10…. 3, 2, 1…
Nie do uwierzenia...
Ruszyłem mocno. Musiałem zobaczyć jak ułoży się stawka, kto podejmie walkę, a kto zaatakuje później. Uciekłem z pierwsza trójką. Prowadziliśmy na zmianę. Widziałem, że tempo jest lekko za mocne, no ale na początku było sporo z górki. Nogi uciekały na miękkim piasku. Wiedziałem, że wysysa to energię zdecydowanie bardziej niż leśna droga, na którą po chwili wbiegliśmy. Po chwili znów pojawiły się wydmy i piach.
I większy podbieg. Zwolniłem minimalnie, tak jak pozostała trójka rywali. Wbiegliśmy na kolejną wydmę, z której od razu zbiegaliśmy po schodach. Po chwili znów się wdrapujemy, do latarni morskiej. Nie zdążyłem się jej dokładnie przyjrzeć, ale była duża. Od latarni znów mocno w dół.
Góra dół, góra dół, tak będzie cały czas….
Po zbiegu z wydmy pojawia się asfalt. Potem kolejna wydma. Powiedzmy, że wszyscy ją przebiegli, bo jeden z zawodników, który na koniec stanął na podium, postanowił sobie pobiec dalej asfaltem, omijając wszystkie wzniesienia i około 300 metrów trasy. Ordynarnie, bez skrupułów. Wszystko widział jeden z wolontariuszy, który pilnował przebiegu trasy po asfalcie. Niewzruszony sytuacją, kompletnie nie zareagował na niesportowe zachowanie zawodnika. Udał, że kompletnie tego nie widzi. Nie do uwierzenia...
Ale nic, biegnę dalej. Po dobiegnięciu do kolejnej wydmy widzę jeszcze plecy oszusta.