Warszawa i Wrocław w jeden weekend? Ambasador potrafi

 

Warszawa i Wrocław w jeden weekend? Ambasador potrafi


Opublikowane w śr., 18/09/2013 - 09:18

Kolejny weekend biegowy za mną. W sobotni poranek na trasie w Kabatach kolejna edycja Grand Prix Warszawy, wieczorem Wrocław i tamtejszy maraton – pisze Jan Nartowski, Ambasador Festiwalu Biegowego w Krynicy.

Jeden z 350-ciu…

W Warszawie start o godz. 11:00. Kwadrans wcześniej wystartowali weterani. Jest ponad 350 osób. Pogoda dość dobra. Trochę czuję w nogach poprzedni weekend z festiwalowym Koral Maratonem i Życiową Dziesiątką TAURONA, ale cóż to, trzeba biegać.

Wyraźnie brak mi świeżości, biegnę raczej ciężko i nie mogę się zdobyć na przyspieszenie tempa. Kończę wyścig z czasem 46:47 na 160. miejscu. Gdybym był bardziej regularny, to miałbym szansę na pierwszą szóstkę w kategorii wiekowej w klasyfikacji generalnej, ale widzę, że raczej już nie nadrobię strat.

Na mecie jeszcze losowanie nagród i szybko jedziemy z Andrzejem na Młociny, do autobusu, który zawiezie nas do Wrocławia.

Jeden z czterech tysięcy…

Sześć godzin podróży mija dość monotonnie, chociaż w miłym towarzystwie właśnie poznanych biegaczy. We Wrocławiu jesteśmy o godz. 21:05, dość czasu, aby odebrać pakiety startowe i zdążyć na pasta party. Gospodarze ugościli nas szczodrze z dna gara, ale z dużą dokładką. Nocleg w pobliskim Spartakusie.

Wrocław wspominam bardzo czule, w 2010 r. przebiegłem tu swój pierwszy maraton i zdobyłem szlify maratońskie. Teraz wracam z bagażem doświadczeń, ale też z ciężarem ostatnio przebiegniętych kilometrów.

Rano wczesna pobudka i lekkie śniadanko, staram się nie przesadzać jak w Krynicy i jem raczej skromnie. Andrzej przygotował dla nas napój energetyczny , który zabieramy na bieg. Idziemy na rozgrzewkę, spotykamy trochę znajomych. Jest kilka osób z Warszawy, oglądamy stoiska wystawców. Wydaje mi się, że jest trochę mniej zagranicznych gości niż zwykle, nie słychać Niemców, Włochów czy Francuzów. W sumie niecałe 4 000 biegaczy.

Już po kilku krokach rozgrzewki czuję, że nie będzie mi lekko. Strasznie mi ciąży żołądek i czuję ból w prawym udzie. Jest mi raczej duszno i czuję zmęczenie kumulowane w ostatnim czasie. O godz. 9:00 odliczanie i start spod stadionu olimpijskiego. Pierwsze kilkaset metrów biegniemy bardzo wolno, wąską alejką ogrodzoną barierami, dopiero po wybiegnięciu na ulicę robi się szerzej i można rozpocząć bieg.

Wystartowaliśmy za peacemakerem na 3:30, ale zanim zaczęliśmy biec, zniknął nam na zakręcie. Pierwsze 10 km biegniemy tempem 5:30/km, jest dość duszno, zbierają się gęste chmury. Po solidnym rozgrzaniu ustępuje ból w udzie i uspokaja się żołądek. Bufety rozstawione są co 2,5 km, od razu serwują cukier, banany, wodę i izotonik oraz wodę do gąbek. Kibice ustawieni na trasie nie za gęsto, ale widoczni, są też grupy dopingujące .

Od 10 km zaczyna lekko mżyć, od razu kleją się do ciała spodenki i koszulka, ale ogólnie nie przeszkadza to biec i trochę chłodzi. Do 20 km biegniemy z Andrzejem równym tempem – 5:30 na kilometr. Deszcz nadal lekko siąpi. Po minięciu połówki muszę trochę zwolnić, więc Andrzej zostawia mnie i biegnie dalej swoim tempem. Zaczynam popijać napój energetyczny, ale bardzo oszczędnie, boję się o żołądek.

Na 30. km mam niezły czas - 2:50. Jeśli dam radę utrzymać tempo, przybiegnę poniżej 4 godz. Niestety jak zwykle życie pisze własny scenariusz. Od 36. km odzywa się lekko żołądek, nie chcę go drażnić i biegnę raczej delikatnie, już czuję metę i gra idzie o złamanie 4 godz. Na 40. km mam jeszcze 10 min zapasu, staram się jak mogę. Niestety brak mi sił, muszę dwa razy zwolnić, wyprzedza mnie sporo osób, które zachowały trochę sił na koniec.

Już widać alejkę dobiegową do mety, już słychać spikera. Skręcam w lewo i biegnę tą samą alejką, którą zaczynaliśmy bieg 4 godziny temu. Teraz wydaje się znacznie szersza, przede mną kilka dmuchanych bramek. Zastanawiam się, która jest tą właściwą, wymarzoną.

Wreszcie na końcu alei rozbłyska czerwony zegar pokazujący czas na mecie. Jakiś twardy koleś zaczyna naciskać z tyłu i próbuje mnie wyprzedzić w ostatniej chwili, na szczęście mam dość siły, by przyspieszyć i dać stanowczy odpór. Tak wpadamy na metę. Gratulujemy sobie i odbieramy medale.

Uzyskuję czas 4:04:10, identyczny jak w 2010 r., a więc ostatnie 2 km przemęczyłem w tempie 7 minut na kilometr, trochę szkoda.

Andrzej przybiegł 24 min wcześniej, ciągle jest w uderzeniu. Maraton potrwa jeszcze 2 godz.

Idę prosto do Spartakusa ogarnąć się trochę, mamy w sumie mało czasu. Winda jest zajęta, więc wspinam się na czwarte piętro i ponownie schodzę do recepcji ze szklankami po ciepłą wodę i znów na czwarte piętro. Widząc pokrzywionych kolegów przy windzie z satysfakcją stwierdzam, że nic mnie nie boli,  jestem tylko trochę zmęczony.

Po prysznicu i odpoczynku zbieram się do wyjścia, jeszcze tylko wymieniamy uwagi z innymi biegaczami i żegnamy się w recepcji. Wracamy do domu autobusem. Jest znów masę czasu na wymianę spostrzeżeń. Do Warszawy docieramy po godz. 22,  a do domu przed północą.

W sumie świetna impreza, doskonała organizacja, dużo kibiców i grup dopingujących na trasie, znakomite i długie bufety, przy każdym ubikacja, ładna typowo lekkoatletyczna koszulka startowa. Po biegu posiłek regeneracyjny, z którego zresztą nie skorzystaliśmy, masaże i prysznice.

Wzorowy i bardzo udany Wrocław Maraton, gratulacje dla organizatorów i wszystkich uczestników.

Jan Nartowski, Ambasador Festiwalu Biegowego w Krynicy 

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce