Darek Laksa: „Na Saharze żyje się i biega wolniej”
Opublikowane w pt., 07/03/2014 - 10:10
Przed dwoma tygodniami, 24 lutego Dariusz Laksa wystartował w Sahara Marathon. Był jedynym Polakiem w stawce. W inauguracyjnym biegu swojego projektu 7K 7M 7S, w ramach którego planuje przebiec siedem maratonów na siedmiu różnych kontynentach dla siedmiu szkół podstawowych w swoim mieście, zajął fenomenalne drugie miejsce. Po powrocie do kraju opowiedział nam o tym, co przeżył przez kilka dni na pustyni.
Gdybyś miał jednym słowem opisać tę przygodę?
Na pewno nie jednym, po prostu się nie da.
A wieloma słowami? Jak było w Afryce?
Wracając samolotem czy nawet zasypiając tam po kilku dniach pobytu miałem w głowie wiele historii, które chciałbym opowiedzieć po powrocie. Ale nie jestem chyba w stanie tego zobrazować. To jest inny świat. Mam wrażenie, że nasze problemy nie są problemami w zetknięciu z tamtą rzeczywistością.
(chwila zastanowienia)
Pierwszego dnia obudziłem się w Smarze i pierwsze moje skojarzenie to „Jak rozpętałem II wojnę światową” i Franek Dolas w Legii Cudzoziemskiej – tak to wyglądało, prawdziwe realia życia na pustyni, w domkach z gliny, gdzie siedzi się i śpi na podłodze. Sahara Zachodnia jest uznana za niepodległe państwo przez zaledwie 50 krajów na świecie. Pobyt tam można podzielić na dwa aspekty – sportowy związany z maratonem i to, co się dzieje w Saharze Zachodniej, jak żyją ludzie, jaką mają kulturę. Ta druga strona wywarła na mnie wielkie wrażenie.
Jak przyjęli Was miejscowi?
Byliśmy traktowani jak członkowie rodziny. Każdy z maratończyków był przydzielony do danej rodziny, z którą żyliśmy przez cały pobyt na Saharze. Wspólnie jedliśmy posiłki, byliśmy wdrożeni w ich rytm dnia, który jest chyba kilkanaście razy wolniejszy niż ten, który na co dzień mamy w Europie. Początkowo było trudno się przestawić, bo jesteśmy przyzwyczajeni do życia w biegu, choć tego nie zauważmy. Tam wszystko dzieje się powoli. Jest poranek, wszyscy się zbierają w pokoju, siadają na ziemi wokół malutkiego stolika i parzą herbatę. To parzenie herbaty trwa czasami kilkadziesiąt minut, bo po prostu nie ma się gdzie spieszyć. Przelewanie z kubeczka do kubeczka było na początku czymś zadziwiającym, później starałem się zaobserwować w tym jakąś logikę, ale to po prostu taki rytuał, mogą to robić godzinami.
Jak się czułeś w „swojej” rodzinie?
Było nas tam pięcioro – oprócz mnie dwóch chłopaków z Rumunii i para rumuńsko-hiszpańska. Dla każdego z nas zetknięcie z tamtą kultura było szokiem, choć od samego początku byliśmy traktowani jak członkowie rodziny. Ludzie tam są cały czas uśmiechnięci! Dzieci wskakiwały nam na ręce i głowy. Gdziekolwiek szliśmy, mieliśmy obstawę dzieciaków. Wszyscy są bardzo zadowoleni, że ktoś do nich przyjechał. Było ciężko się porozumieć, chociaż nie było to niemożliwe. Część Saharawi mówi w dialekcie hiszpańskim. W moim przypadku był taki śmieszny łańcuszek, gdyż moim skromnym angielskim dogadywałem się z Rumunem Andriejem, on po rumuńsku mówił do Siemiery, która tłumaczyła na hiszpański swojemu chłopakowi Jesusowi i dopiero on rozmawiał z miejscowymi we właściwym dialekcie. Informacja zwrotna trafiała do mnie w taki sam sposób.