Emil Dobrowolski - od... nielegalnego maratonu do wygranej w 16. PKO Poznań Maratonie. "Wierzyłem"
Opublikowane w czw., 15/10/2015 - 10:58
Zwycięstwo w 16. PKO Poznań Maratonie dla zawodnika LŁKS Prefbet Śniadowo Łomża było... dopiero pierwszym triumfem na królewskim dystansie w karierze. Na sukces pracował długo, a sam Poznań chciał zdobyć już kilka razy.
Był to Twój czwarty start w Poznaniu. W 2011 i 2013 roku zajmowałeś czwarte miejsce, rok temu byłeś drugi. Tendencja była rosnąca i kwestią czasu wydawała się wygrana. Czyli do czterech razy sztuka?
Emil Dobrowolski: Była taka potrzeba to wygrałem (śmiech)!. A tak naprawdę, to w myślach wierzyłem w zwycięstwo, bo zaproszeni Kenijczycy nie mieli rewelacyjnych życiówek. Trzeba przyznać, że ja też nie miałem dużo lepszego wyniku, jednak maraton rządzi się swoimi prawami i różne rzeczy mogą się wydarzyć. Poza tym to na czasie, a nie zwycięstwie zależało mi w Poznaniu najbardziej.
Czy obejmując prowadzenie miałeś świadomość, że po raz ostatni Polak wygrywał w stolicy Wielkopolski aż 9 lat temu? Myślałeś o Janie Białku i jego 2:16:21?
Wiedziałem, że ostatnich kilka biegów wygrywali Kenijczycy. O 2006 roku dowiedziałem się za metą. Obejmując prowadzenie myślałem o tym, by zrobić przewagę i zniechęcić Kenijczyka do pościgu. Wierzyłem też w możliwość zrobienia rekordu trasy, a nawet minimum olimpijskiego (2:11:30 – red.).
Jak chciałeś rozegrać ten bieg? Bardzo dobrze współpracowało Ci się z Szymonem Kulką...
Do Poznania jechałem z zamiarem ataku na minimum olimpijskie. Pomóc mi w tym miał „zając”, a ponieważ wystąpiły problemy ze znalezieniem organizatorowi odpowiedniej osoby, poprosiłem Szymona Kulkę o wsparcie. Miał poprowadzić pierwszą połowę dystansu.
Ponieważ jednak Szymon świetnie wykonywał swoją robotę, równo prowadząc mnie przez cały półmaraton, dogadałem się z nim podczas biegu, żeby spróbował pomóc mi jeszcze przez kilka kilometrów. Dlatego doprowadził mnie do 25. kilometra. Do tego punktu dwukrotnie doganialiśmy prowadzących Kenijczyków, którzy widząc Nas ruszali w mocną przebieżkę. Ja trzymałem równe tempo i dopiero na 33. - 34. kilometrze dogoniłem pierwszego zawodnika. Potem lekko podkręciłem tempo, by go zgubić.
Był to Twój pierwszy wygrany maraton, co może być dla kibiców prawdziwym zaskoczeniem. Jaka była twoja droga do tego ważnego momentu?
Trenuję już od czwartej klasy szkoły podstawowej. Poszedłem wtedy do klasy sportowej z pięciobojem nowoczesnym, czyli bieganie było jedną z moich konkurencji. Później przeniosłem się na biathlon letni, w którym zdobyłem sporo medali Mistrzostw Polski w różnych kategoriach wiekowych. W wieku 18 lat postanowiłem pobiec swój pierwszy maraton. Nie miałem wtedy większego pojęcia o treningu, na start zdecydowałem się dwa tygodnie przed imprezą (śmiech). Wystartowałem bez numeru startowego, bo nie stać mnie było na wysoką opłatę...
Jak Ci wówczas poszło?
Skończyłem bieg w czasie 2 godziny i 49 minut. Stwierdziłem, że to jest mój dystans, tylko muszę więcej potrenować. Rok później przygotowania zacząłem kilka miesięcy przed maratonem. Ciągle bez większej wiedzy. 30 km pokonałem w tempie na 2:34.00, po czym... zacząłem marszobieg. Pamiętam, że jeden kilometr złapałem w 14 minut i miałem ciemno przed oczami. Czas na mecie - 3 godziny i 3 minuty - skłonił mnie do udania się do trenera, który to wszystko uporządkuje. Pierwszy maraton na poważnie „poleciałem” w 2010 roku w Dębnie. W moim wyczynowym debiucie zdobyłem brązowy medal Mistrzostw Polski (ówczesny rekord życiowy 2:20:43 - red).