Jan Marchewka: „Polskie biegi się zmieniły”
Opublikowane w pon., 17/02/2014 - 14:01
– Pamiętam, że w nagrodę za zdobycie medalu MP juniorów otrzymałem kiedyś kolce Adidasa. Cóż to była za nagroda! Kiedy lecieliśmy samolotem i wpadliśmy w turbulencje, najbardziej było mi szkoda nie tego, że zginiemy, tylko że w nich ani razu jeszcze nie pobiegłem – wspomina w rozmowie z naszym portalem Jan Marchewka.
Z brązowym medalistą MP w maratonie z 1991 r., mistrzem kraju na 10 000m z 1988 r., wciąż czynnym zawodnikiem, ale i trenerem warszawskich biegaczy – amatorów, w tym Emilii Zielińskiej, zwyciężczyni 12. Cracovia Marathon, spotkaliśmy się w sobotę w Falenicy przy okazji finałowego biegu cyklu Zimowych Biegów Górskich.
Porównujac czasy współczesne i lata 80. czy początek lat 90., w tych drugich widzimy wręcz fenomenalne wyniki w krajowym maratonie. Dlaczego tak szybko nie biega się dziś w Polsce?
Rzeczywiście w moich czasach było paru zawodników, którzy biegali po 2:10:00, 2:11:00 - Jan Huruk, Sławomir Gurny, Wiesław Perksze czy Bogusław Psujek. Oprócz nich była cała masa zdolnych zawodników…
Pana czas 2:16:29 z MP w 1991 r. wciąż dawałby miejsce na podium ubiegłorocznych Mistrzostw Polski…
Wszystko zaczyna się od młodzieży! Jak nie ma biegającej młodzieży, to nie ma wyników w seniorach. Podam panu taki przykład. Kiedyś w Legii pracowało 15 trenerów, a zawodników, myślę, że było około 300. Z takiej grupy zawsze można był wyłowić tych najzdolniejszych, zachęcić do wyczynu i odpowiednio pokierować ich treningiem. Dziś w Legii jest już tylko jeden trener, który prowadzi sprinty.
W innych klubach nie jest lepiej…
W Skrze biegi upadły, na Spójni upadły. Podobny los spotkał Polonię. Sekcje albo są rozwiązywane albo istnieją w jakichś szczątkowych, symbolicznych warunkach. Jak nie ma młodzieży, jak nie ma gdzie trenować, to nie można oczekiwać super wyników w przyszłości. Fajnie, że jest moda na bieganie. Biega dużo amatorów. Jednak żeby osiągać wyniki na Mistrzostwach Europy czy na arenie międzynarodowej, trzeba mieć trening w pełni zawodowy i ćwiczyć 7 razy w tygodniu. A czasami i więcej.
Kiedyś nie było tak szerokiego dostępu do sprzętu jak teraz. Buty do biegania nie leżały na półkach. Teraz ważny odpowiedni kolor i model. Jak wspomina pan tamte czasy?
(śmiech) Ja zacząłem trenować lekkoatletykę dopiero w wieku 18 lat. Pierwsze moje buty to były zwykłe trampki. Wiadomo, że w nich można sobie tylko zniszczyć stopy, ale takie były czasy. Później kupiłem jakieś buty Polsportu, to przez nie zacząłem mieć problemy z Achillesami.
Ale czasy się zmieniły. Dziś w każdym sportowym sklepie można kupić dobre buty do biegania. Kiedyś profesjonalny sprzęt dostawali tylko zawodnicy z kadry. Pamiętam, że gdy zdobyłem brązowy medal na mistrzostwach Polski juniorów, to w nagrodę otrzymałem kolce Adidasa. Cóż to był za nagroda! Kiedy lecieliśmy samolotem i wpadliśmy w turbulencje, najbardziej mi było szkoda, nie tego że zginiemy, tylko że w nich ani razu jeszcze nie pobiegłem (śmiech). Zdobyć takie buty to było już „mistrzostwo świata”. Teraz jest wszystko. Zawodnicy mają sprzęt i bardzo dobrze. Dobrze też, że na obozy latają do Nowego Meksyku czy Kenii.
Dużo czasu poświęca się obecnie diecie biegaczy, suplementacji. Jak wyglądała ta kwestia na przełomie lat 80. i 90.?
Dla nas suplementami były Visolvit oraz Vibovit, czyli takie odżywki, które podaje się małym dzieciom lub noworodkom (śmiech). Rozpuszczało się to w wodzie i wypijało. Dodatkowo była witamina C. Teraz w sklepie z odżywkami jest taki wybór, że człowiek nie wie co kupić i co to za specyfiki. Strasznie to poszło do przodu.
Jednak ja nie jestem zwolennikiem chemii. Wiadomo, że w zawodowym treningu organizm trzeba wspomóc. Jednak czasem amatorzy przesadzają i biorą za dużo takich środków. Zanikają wtedy w organizmie procesy, które odpowiadają za pobieranie witamin z pożywienia. Przy ciężkim treningu można sięgnąć po suplementy, ale to trzeba robić z głową. To jest tak samo jak ze startami. Są przecież osoby, które pokonują 3 maratony miesięcznie. Na własne życzenie robią sobie krzywdę.