Marcin Żuk po Sahara Race: „4 Deserts sprawą narodową!”
Opublikowane w czw., 27/02/2014 - 15:57
Rozmawialiśmy z Marcinem Żukiem, jednym z polskich śmiałków, którzy w miniony weekend ukończyli Sahara Race, pierwszy etap prestiżowego cyklu 4 Deserts.
FestiwalBiegów.pl: To był dla pana debiut na pustyni. Jakie wrażenia?
Marek Żuk: To był mój debiut biegowy. Na pustyni, jako turysta byłem już wielokrotnie. Wszystko to, co się zdarzyło podczas imprezy, było w jednej strony nieoczekiwane, a z drugiej spotęgowane.
Co konkretnie?
Po pierwsze – Sahara nie jest płaska. Ukształtowanie terenu jest naprawdę różnorodne. Najniższa wysokość, na jakiej się znalazłem to 371m n.p.m., najwyższa zaś 1466m n.p.m., co wyglądało tak, jakbyśmy z Morskiego Oka wchodzili na Rysy. Na trasie nie brakowało odcinków, które miały np. 500-700m wzniesień na 10 kilometrach,
Czyli tak jakbyśmy wspinali się z Czarnego Stawu na Rysy…
Zgadza się.
Po drugie – Sahara wcale nie jest piaszczysta. Teren był zmienny – piasek, kamienie, ciągle góra-dół. Można się było zmęczyć. Od razu powiem, że bieg nie jest najlepszym sposobem na przemieszczanie się w takich warunkach. Nazwa imprezy doskonale oddaje jej charakter – to wyścig, nie bieg. Nawet zwycięzca nie biegł cały czas. To jest niewykonalne, jeśli ktoś chce to robić, to na pewno polegnie. Zasada jest taka – na podbiegach się chodzi, na zbiegach się biega, a na płaskim biegnie się „Gallowayem” (marsz łączony z biegiem – red.). Nie wolno podbiegać – ludzie, którzy to robili, odpadli z imprezy już po 1. czy 2. etapie.
Po trzecie…?
Pustynia nie jest tylko i wyłącznie gorąca. Było od 2 do 30-tu kilku stopni, w szczycie było 32, a w nocy było 2-3 stopnie. Miałem mały termometr z sobą i mogę to potwierdzić. Różnica temperatur była więc spora.
Po czwarte - ciężar na plecach. Taszczenie 12-kilogramowego plecaka przez 40 i więcej kilometrów i przez ponad 20, 30 czy 40 godzin, nie jest łatwe. Naprawdę trudno to sobie wyobrazić, jeśli się tego nie doświadczy. Myślę, że podobne odczucia jak my mają Spartanie, do których zresztą sam należę, biegając maratony w swoich tradycyjnych uniformach, z hełmami, tarczami, włóczniami.
Nawigacja?
Trasa była oznaczona chorągiewkami rozmieszczonymi co 100 m. W nocy też je było dobrze widać. Było też dodatkowe oznakowanie, dodatkowo zawsze ktoś biegł przede mną. I nie była to jedna osoba, tylko 200 – zawsze ktoś był w zasięgu wzroku. Były też checkpointy co 10 km. Problemy zdarzały się sporadycznie, tylko raz nie wiedziałem, gdzie mam biec. Ale tylko przez chwilę, bo po chwili odnalazłem chorągiewkę.
Rozumiem, że na checkpointach można było się posilić, ugasić pragnienie…
Tak. Powiem więcej, trzeba było obligatoryjnie uzupełnić zapas wody. Organizatorzy nie wypuszczali na trasę nikogo, kto nie miał przynajmniej 2 litrów w plecaku.
Co było dla pana najtrudniejsze?
Po każdym etapie nie była możliwa pełna regeneracja. W ogóle można nie mówić o regeneracji, tylko aktywnym odpoczynku. Dziś maraton, jutro maraton, pojutrze też, a na dokładkę dwa maratony, a potem jeszcze jeden maraton i sprint do mety. Z całym szacunkiem dla uczestników Biegu 7 Dolin, Rzeźnika, BUTa (Beskidy Ultra Trail – red.) czy innego ultramaratonu, ale w takich imprezach biegnie się „stówkę” i potem jest czas na masaże, kąpiel. My musieliśmy biec dalej.
Jak się pan czuje po imprezie?
Ogólnie rzecz biorąc jestem mocno zmęczony i trochę jeszcze opuchnięty. Wcale nie schudłem, a przybrałem 2 „kilo”. Powoli jednak wracam już do swoich 86 kilogramów. Urazów na szczęście nie ma. Za mną już dziś jeden masaż, za chwilę idę na drugi, sportowy. Dochodzę do siebie (śmiech).
Ma pan końskie zdrowie…
Wysiłek rzeczywiście był duży, ale jestem biegaczem i dla mnie to normalne, że po zawodach boli. Oczywiście nie porwaliśmy się z chłopakami z motyką na słońce, bo mamy za sobą długie przygotowania. Skala tego wszystkiego, „psychiczność” była mocno wyczerpująca…