Marcin Żuk po Sahara Race: „4 Deserts sprawą narodową!”
Opublikowane w czw., 27/02/2014 - 15:57
Jak pod kątem fizycznym wyglądał Wasz wysiłek?
Intensywność biegu nie była liczona HR-em (wskaźnik tętna sportowca – red.), specjalnie się nawet nie spociłem. Sam wysiłek był „nisko tętnowy” – nie przekraczałem 150 uderzeń na minutę.
Biegliście pojedynczo. Dlaczego nie w duetach?
Prowadzono klasyfikację drużynową, ale trzeba było biec 25m od siebie – parę zespołów rzeczywiście tak rywalizowało, wygrała drużyna Uniwersytetu Pekińskiego. Moglibyśmy z nimi wygrać, ale cała nasza czwórka miała inne cele na tę imprezę, rywalizacja w grupie mocno utrudniłaby nam zadanie. Pokazały to wyniki – Andrzej (Gondek – red.), chyba najlepiej wytrenowany z naszej czwórki, zajął 12. miejsce, Marek (Wikiera), który ma za sobą doświadczenie z Maratonu Piasków, był 21. Byliśmy teamem organizacyjnym, ale sportowo każdy walczył dla siebie. Trasa zresztą znakomicie nas zweryfikowała.
Jaki miał pan plan na Sahara Race?
Chciałem dobiec bezpiecznie do mety. Po cichu liczyłem na pierwszą setkę. Nie sądziłem, że zrobię to na tak wysokim, bo 67. miejscu. A mogło być jeszcze lepiej, bo popełniłem kilka błędów. Teraz jestem mądrzejszy (śmiech). Mój plan stał się udziałem Daniela (Lewczuka), dla którego był to pierwszy, formalny start w maratonie. 89. miejsce, które zdobył, to świetny wynik. Oczywiście solidnie na nie zapracował.
Kontaktowaliście się z sobą panowie na trasie?
Nie, bo nie było potrzeby. Na checkpointach sprawdzaliśmy tylko swoje wyniki. Widok Andrzeja atakującego „Top10” radował serca. Skończył tuż za dziesiątka, ale tak naprawdę powinien finiszować dwie pozycje wyżej. Dostał regulaminową karę, bo wraz z 8 innymi zawodnikami podążył za liderem, który pomylił trasę i pobiegł nieoznaczonym fragmentem. Dodatkowe pół godziny zaważyło na ostatecznym wyniku.
Jak wyglądały wasze biwaki?
Mieliśmy wspólny namiot, oznaczony numerem 6, razem z czwórką Duńczyków. Obok byli Szwajcarzy i Kanadyjczycy. Żartowaliśmy, że ten fragment biwaku był mocno biało-czerwony (śmiech). Takich namiotów było w sumie 25, przebywało w nich po 7- 8 osób. Do tego 75 osób obsługi. "International camp in the middle of the desert" – taką nazwę nosiło to miejsce, znamienną zresztą.
Tu już mieliście kontakt z sobą…
Oczywiście. Razem jedliśmy posiłki, z wyjątkami jeśli ktoś później dotarł na metę. Zwykle wszyscy finiszowaliśmy w godzinach od 13 do 15-tej. Tu trzeba było się też umyć. Stosowaliśmy wilgotny papier toaletowy z rossmana – bardzo pomagał w utrzymywaniu higieny (śmiech). Tak koło godz. 18 zwykle wymienialiśmy się doświadczeniami, a o 20-tej przychodziła pora na sen. Pobudka o 5 rano, start o 8.
Skąd tak wczesna pobudka?
Trzeba było dobrze zjeść, żeby mieć siłę do rywalizacji. Podstawową rzeczą była suplementacja. Po każdym etapie łykaliśmy tabletki sodowo-potasowo-magnezowe. Przed Sahara race przebiegłem 15 maratonów i nigdy nie musiałem tego robić na trasie, tu było to koniecznością. Bez tego najzwyczajniej ścięło by nam organizmy.
W imprezie wzięła też udział Magdalena Dombek, która ma polskie i niemieckie obywatelstwo. Co mówiła o swoim udziale w imprezie?
Magda to wspaniała osoba. Do Niemiec wyjechała z rodzicami, gdy była jeszcze dzieckiem. Tam mieszka, tam pracuje jako – uwaga – ordynator oddziału psychiatrii w jednej z tamtejszych klinik. Żartowaliśmy, że na Saharę przyjechała zdiagnozować swoich kolejnych pacjentów (śmiech).