Marek Swoboda - biegacz szaradzista, „król” Sudetów
Opublikowane w wt., 10/02/2015 - 09:40
W zeszłym roku wrócił Pan do biegania, po dłuższej dziesięciomiesięcznej przerwie. Ciężko było na nowo zmusić organizm do wysiłku na najwyższym poziomie?
Rzeczywiście w 2012 r. spotkała mnie tragedia rodzinna. Moja żona miała udar. Ponieważ potrzebowała stałej opieki, dlatego musiałem na dłużej zawiesić treningi. Paradoksalnie był to jednak czas kiedy mogłem zaleczyć dawne urazy, kontuzje. Kiedy więc wróciłem do biegania okazało się, że mimo obaw mięśnie, przez lata przyzwyczajone do wysiłku, bardzo dobrze zareagowały na reżim treningowy.
Czyli biega Pan równie intensywnie jak dawniej?
Trochę zszedłem z kilometrażu, ale to nie jest jakaś rewolucja. Staram się zachować jakieś minimum przyzwoitości.
Powrócił Pan na zawody i od razu odniósł sukces. Drugie miejsce w „Sudeckiej Setce” sprawiło dużą satysfakcję?
Raczej lekkie rozczarowanie. To była dla mnie porażka. Wiem, że startowałem niedługo po powrocie do biegania, po treningu na pół gwizdka. Wiem, że osiągnąłem swój najlepszy czas na tej nowej trasie, w dodatku ścigałem się z drobnym urazem. To wszystko wiem, ale mimo wszystko nie potrafiłem się do końca cieszyć. Niedosyt pozostał. Cóż, młodzi atakują. Z roku na rok są coraz szybsi, coraz lepiej przygotowani. Mnie też lat nie ubywa.
Pojawiły się jakieś problemy?
- Zacząłem za dużo tracić na zbiegach. To element wymagający wyjątkowego refleksu, sprytu, odwagi. Nie da się go nadrobić podczas podbiegów. Pamiętam jak podczas Biegu Marduły w Tarach trzymałem się z czołówką aż do Przełęczy Karb. Później trzeba było lecieć w dół i zanim się obejrzałem w dwie minuty wszyscy mi uciekli.
Wyciągnie Pan wnioski z tego na przyszłość?
Może czas na odmianę. Myślałem o tym, by w tym roku zrezygnować z „Sudeckiej Setki”.
Organizatorzy będą niepocieszeni…
Bez przesady. Startuje coraz więcej bardzo dobrych biegaczy. Na pewno ktoś wypełni po mnie lukę. A ja dla odmiany spróbuję swych sił w organizowanym w ramach tej imprezy Nocnym Maratonie Górskim.
Mówi Pan o maratonie, a przecież właśnie na tym dystansie ustanowił Pan w zeszłym roku fantastyczny rekord życiowy. Długo Pan na to czekał?
Cztery sezony. Poprzednią życiówkę zrobiłem w Rzymie w 2010 r. Teraz szczęście uśmiechnęło się do mnie w Warszawie podczas Orlen Maratonu. Satysfakcja jest o tyle duża, że w zestawieniu rocznym mój czas dał mi 68. miejsce w rankingu polskich maratończyków. Okazałem się też najlepszy wśród pięćdziesięciolatków.
W tym roku też chce Pan zaatakować rekord życiowy?
Nie będzie to łatwo. A jeszcze trudniejsze do realizacji może okazać się zwycięstwo w kategorii M50. Co prawda wyjeżdżam do Rotterdamu na bardzo szybki maraton, ale tam od kilku lat wśród pięćdziesięciolatków króluje pewien Belg. W zeszłym roku miał tam kosmiczny czas 2:35 z sekundami. Nie będę ukrywać, że rywalizacja z nim to będzie poważne wyzwanie.
Startuje Pan z sukcesami zarówno w górach jak i w klasycznych maratonach. Czy to znaczy, że dla Marka Swobody nie ma znaczenia gdzie występuje? I tak jest bardzo mocny.
Wiadomo, zawody na asfalcie są bardziej wymierne. Trasy są atestowane, można przewidzieć czego należy się spodziewać, a do osiągniętego wyniku łatwiej się odnieść. W górach każdy bieg jest inny. Inna jest nawierzchnia, zmieniają się warunki. Raz pada i droga zmienia się w błoto, czasami jest upał i nie ma czym oddychać. Ale trzeba biegać i tu i tu. Zarówno krótkie dystanse, dychy, jaki biegu ultra.