Bartłomiej Trela - Pokonaj-Astme.pl
Opublikowane w wt., 29/07/2014 - 13:23
„Przepraszam, gdzie można odebrać pakiet startowy”
Krynica wita ponownie pięknym słońcem i tłumem ludzi. Tym razem jednak kuracjusze i rozbrykane dzieciaki na wakacjach zastąpieni są przez biegaczy. Widać ich praktycznie wszędzie. Tutaj kolorowe peruki, tam kilkoro biegaczy ubranych w narodowe stroje. Gdzie indziej cała gromada reprezentująca młode pokolenie w jednolitych strojach, dzwoniąca medalami, które kołyszą się im na szyi. Rozpiętość wiekowa, napotykanych po drodze fanatyków biegania, jest naprawdę imponująca. Nawet ci, co ukrywają się w „cywilnych ubraniach” zdradzają swoją przynależność do tego grona, kolorowymi, lekko przytartymi butami biegowymi, które spod nich wystają. A wszyscy radośni, uśmiechnięci. Tak w przeddzień startu, do najtrudniejszego w mojej „karierze” biegacza amatora, wyglądają ulice Krynicy-Zdrój.
Z hotelu usytuowanego niedaleko „Hali Lodowej”, udajemy się w „serce” tego całego zamieszania – Główny Deptak Krynicki. Tam dwie ogromne hale namiotowe, gdzie mieści się centrum zarządzania owym zamieszaniem, które niewątpliwie ma swoją magiczną atmosferę. Przypadek chce abyśmy trafili na finisz najbardziej kolorowego i szalonego biegu podczas Festiwalu Biegowego w Krynicy. Jest nim bieg przebierańców. Uśmiechnięta rodzina przebrana za właścicieli pasieki z małą pszczółką na rękach pozuje do zdjęć. Nagle zza rogu wybiega nagi, dorosły facet ze strzałą w zębach i łukiem w ręce. To amorek z „papmeresem dla dorosłych” w miejscu, gdzie powinien mieć spodnie. Wiedźmy, Batman, bocian, Obelix, Capitan America i wiele starszych i młodych, kolorowo przystrojonych, uśmiechniętych twarzy. Tego nie zobaczycie nigdzie indziej.
Swoje kroki kieruję do głównego „namiotu”, gdzie mieści się informacja oraz trwające targi, z pytaniem „Przepraszam, gdzie można odebrać pakiet startowy”. Po kolejnych kilku krokach i przedstawieniu potrzebnych do weryfikacji dokumentów, odbieram numer startowy wraz z mapą, informatorem i innymi drobnymi rzeczami, zwykle dodawanymi do pakietów startowych. Wszystko przebiega sprawnie i bez zbędnej zwłoki.
Przed startem pozostał już tylko brefing, który odbywa się w Hali Lodowej, od której do mojego tymczasowego miejsca pobytu dzieli mnie raptem kilka kroków. Tam dowiaduje się szczegółów dotyczących startu i samej trasy. Prowadzony jest on również w języku angielskim, co czasem rysuje na mojej twarzy uśmiech, gdyż specyficzne słownictwo dotyczące biegu i gór, sprawiają wyraźny problem tłumaczowi. Na trybunie hali lodowiska kilkaset ludzi z całej Polski. Studiują mapę trasy, prowadząc przy tym gorące dyskusje. Da się już wyraźnie odczuć to niecierpliwe wyczekiwanie, kiedy wszyscy wspólnie staną do startu na trzech różnych dystansach. Pierwszy z metą w Rytrze, 36 km. Drugi z metą w Piwnicznej-Zdrój 66 km. I ten najdłuższy 100 km z metą i startem przed Starym Domem Zdrojowym w Krynicy-Zdrój.
„…3… 2… 1… Poszły konie po betonie…”
Kładąc się na chwilę w łóżku, ciężko zasnąć, wciąż myślę o strategii, jaką wcześniej obrałem i o tym, czy na pewno dam sobie radę. Śpię może 2h. Sygnał budzika, wstaję. Wciskam w siebie dwie kromki z miodem popijając je herbatą z nadmierną ilością cukru. Przelewam do camelbak’a wodę, pakuję plecak w niezbędne na pierwszym etapie rzeczy. Dzielę batony, żele, napoje i ubrania na trzy „kupki”. Każdą z nich pakuję do odpowiednich worków, które będą wydawane na przepakach. Do przednich kieszeni plecaka, który dotarł do mnie po wielu perturbacjach na kilka dni przed startem aż z Anglii, wkładam niezastąpioną, odgazowaną Pepsi i napój z magicznego kociołka (taki na V). Teraz, kiedy po raz pierwszy oglądam go dokładnie, doceniam jego rozwiązania, których współautorami byli najlepsi biegacze ultra. Wciągam na siebie wcześniej przygotowane ciuchy, a wszystkie pakunki, do jednego wielkiego plecaka. Resztą zajmie się moja żona, która w tym biegu będzie również odrywać bardzo ważną rolę – mojego supportu. Wszystko wcześniej dokładnie przemyślane. Zapasowe buty ciuchy i cała masa różnych napojów czeka w bagażniku samochodu.
3 rano, zimno. Mimo, że mam na sobie kilka warstw ciepłych ubrań. To dobrze. Zdecydowanie wolę starty przy niskich temperaturach. Ideałem byłoby, aby temperatura oscylowała w granicach 10-12 stopni przez cały bieg. Gorąco mnie po prostu rozkłada i nie ma najmniejszych szans na dobry wynik. Ale tu wynik nie jest tak bardzo istotny. Najważniejsze dobiec do mety w limicie 16 h. I z tą myślą w głowie udaje się do depozytu, który mieści się niedaleko startu. Jednak nie był bym sobą, gdybym nie obrał sobie czasu, w jaki będę celował. Po analizie wcześniej przebytych odcinków trasy i wzięcia pod uwagę narastającego zmęczenia, czas poniżej 14 h byłby genialnym wynikiem.
Depozyty wrzucone na pakę, podstawionych wcześniej ciężarówek. Na starcie coraz większy ścisk. Choć jestem zupełnym nowicjuszem, widzę kilka znajomych twarzy z moich wcześniejszych startów w biegach górskich. Tak dużo różnych ludzi, a jednak każdy z nich jakby znajomy. Podąża przez życie, dzieląc tę samą pasję. Do gór, do sportu, do biegów. Nieważne, czy zawodowiec czy amator, młody czy stary. Każdy z nich na starcie jest równy.
Wyciągam kamerkę, aby nagrać moment startu. Spiker odlicza, a wraz z nim tłum startujących – „10… 9… 8… 7… 6… 5… 4… 3… 2… 1…”. Tyle marzeń i różnych celów upakowane na tak małej przestrzeni. Słychać strzał, a po nim słowa „Poszły konie po betonie…”. Tak z kamerą w ręce, włączoną czołówką na głowie i uśmiechem na twarzy, mijam linie startu dokładnie o 4 nad ranem. Przede mną 100 km i około 16 h, biegu po malowniczych górach i dolinach Beskidu Sądeckiego.