Tym razem falenicki piasek pokonał mnie...
Opublikowane w sob., 13/12/2014 - 17:29
Dla mnie to były pierwsze zawody po okresie roztrenowania. Ponieważ jestem dopiero na początku przygotowań się do nowego sezonu, więc wiedziałem, że na wielką formę jest zdecydowanie za wcześnie. Ale z „dychy” w Falenicy po prostu nie mogłem rezygnować. Za bardzo lubię ten piach, korzenie i… rodzinną atmosferę.
Relacja Macieja Gelberga
Tym razem było wyjątkowo ciepło. Choć zawody w Falenicy mają w nazwie – „zimowe”, dzisiejsza aura bardziej przypominała przedwiośnie. Termometry wskazywały 8°C, więc o żadnym śniegu czy lodzie nie był mowy. Będzie bezpiecznie – pomyślałem sobie, wspominając zawody sprzed blisko dwóch lat, kiedy śliska, zmrożona trasa spowodowała hurtowe upadki niemal wszystkich zawodników. Jeden z nich poturbował się na tyle poważnie, że interweniować musiało pogotowie.
Pies – persona non grata w Falenicy
Organizatorzy XII Zimowych Biegów Górskich w Falenicy nie wprowadzili w tym roku żadnych istotnych zmian. Jak zawsze do wyboru były trzy dystanse: 3,3 km (jedna pętla), 6,6 km oraz „dycha”. Tradycyjnie też na biegaczy czekało siedem podbiegów i siedem zbiegów. W sumie przewyższenia na jednej pętli wynosiły 85m.
– Nie ma możliwości startowania z psem – powiedziała z groźną miną pani z biura organizacyjnego, zanim wystartowała zawodników na 3,3 km. Groźba dyskwalifikacji zadziałała skutecznie, żaden czworonożny biegacz nie zakłócił zawodów.
W oczekiwaniu na zakończenie rywalizacji na krótszym dystansie zrobiłem rozgrzewkę. Jeszcze małe rozciąganie i stanąłem na starcie.
Byłem ciekaw na ile mnie stać. 47 minut to był plan minimum, choć marzyłem o czymś więcej. Jakbym złamał trzy kwadranse to byłoby super – powtarzałem sobie.
Piach sypki jak we Władysławowie
10, 9, 8… start. Ruszyliśmy. Falenica od razu zaczyna się podbiegiem. Choć nie jest on bardzo długi, potrafi dać w kość niejednemu zawodnikowi. Najbardziej męczący jest piach, w którym nie sposób się nie zakopać. Kiedy jest mróz jest on bardziej zbity, co ułatwia bieganie. Niestety, tym razem na biegaczy czekał piasek sypki jak na plaży we Władysławowie w sezonie.
Wszyscy starają się uciekać na skraj trasy, gdzie jest go najmniej. Niestety to ma swoje konsekwencje. Tworzy się zator, a w takiej sytuacji bardzo trudno o wyprzedzanie. Nie chcę marnować niepotrzebnie sił, dlatego podejmuję decyzje, że nie warto przeciskać się do przodu podczas podbiegów. Atakować chcę tylko kiedy jest płasko, a przede wszystkim na zbiegach.
Kończy się pierwsze kółko. Patrzę na zegarek – 15.20. Jest przyzwolicie, ale zdaje sobie sprawę, że złamać 45 minut będzie niezwykle trudno. Po następnym okrążeniu już wiem, że to tym razem jest zwyczajnie nierealne. Biegnie mi się ciężko i choć staram się przyspieszyć ,nic z tego wychodzi. Czuję, że ostatnie mocne treningi odebrały mi świeżość. Gdy dodać do tego, że ostatnio byłem przepracowany, mało spałem i nie odżywiałem się regularnie to nic dziwnego, że jestem bardzo daleki od formy.
Pałam żądzą rewanżu
Kiedy wpadam na metę i widzę 46:30 nie czuje jednak wielkiego rozczarowania. Dałem z siebie wszystko, a dzięki temu, że zapisałem się na cały cykl zawodów, wiem, że już 10 stycznia będzie okazja do rewanżu. Jestem przekonany, ze wtedy „pęknie” 45 minut...
Maciej Gelberg