Cuda na Półmaratonie Wiązowskim. Mamy 6. miejsce w MP dziennikarzy! [ZDJĘCIA]
Opublikowane w ndz., 01/03/2015 - 19:21
Nowy sezon biegowy na Mazowszu można uznać za otwarty. Po miesiącach żmudnych zimowych treningów w mrozie i śniegu, po setkach kilometrów wybiegań, tempówek i rytmów przyszedł czas na sprawdzian. Tradycyjnie na pierwszy półmaraton w regionie zaprosiła Wiązowna.
Na starcie stanęło ponad tysiąc zawodników, w tym biegacze z Litwy, Łotwy, Ukrainy, Białorusi, a nawet Stanów Zjednoczonych. Zarówno wśród mężczyzn jak i kobiet obserwowaliśmy pojedynek polska-ukraiński. W obu przypadkach górą byli zawodnicy znad Wisły. Najlepszym biegaczem Półmaratonu Wiązowna okazał się ubiegłoroczny Młodzieżowy Mistrz Polski na dystansie 10 000m Szymon Kulka , który do ostatnich metrów walczył z Jurijem Rusyukiem z Kowla. Wśród pań pierwsza na metę przybiegła z dużą przewagą Agnieszka Mierzejewska. Ponad pół minuty za nią finiszowała Ukrainka Tatiana Vernygor.
Pełne wyniki znajdziecie w naszym KALENDARZU IMPREZ.
A jak wyglądały zawody z perspektywy zwykłych biegaczy - amatorów?
To była bardzo udana impreza. Sprawnie działało biuro zawodów, trasa była dobrze przygotowana i zabezpieczona, a przede wszystkim dopisała pogoda. – Tu zawsze wieje – mówił mi przed startem Michał z Warszawy. I to na całej trasie. Brzmiało to o tyle dziwnie, że w Wiązownie w połowie dystansu jest nawrotka i biegacze wracają w kierunku mety dokładnie ta samą drogą co na początku zawodów. Czyżby więc wiatr złośliwie, niezależnie od tego w która stronę zawodnicy biegną, zawsze dmuchał tu prosto w twarz?
Wytłumaczeniem miało być to, że trasa półmaratonu przebiega w otwartej przestrzeni, wśród pół i nie ma tu praktycznie żadnych lasów, które by chroniły przed podmuchami.
Tym razem jednak aura sprzyjała biegaczom. Kiedy zabrzmiał wystrzał startera świeciło słońce, było ponad 5 stopni Celsjusza, a przede wszystkim nie wiało. Pierwsza długa prosta, potem skręt w prawo i cały tłum biegaczy rozciągnął się na długości kilkuset metrów. Biegło mi się bardzo dobrze. Minąłem pierwszy kilometr, a na zegarku 4 minuty i 5 sekund. Choć nogi wyrywały do przodu postanowiłem zwolnić. Jeśli chciałem złamać 1:30:00 musiałem biec rozważnie. Moje tempo na dziś wynosiło 4:16 na kilometr. Mijały kolejne minuty, trzymałem się założonego czasu, byłem pełen wiary w to, że w końcu pokonam te magiczne półtorej godziny. Niespodziewanie z pomocą przyszedł mi Mateusz, który w pewnym momencie przyłączył się do mnie. Przyjechał do Wiązownej z tym samym planem co ja. Też marzył o złamaniu 1:30:00. Postanowiliśmy więc biec razem.
W pewnym momencie niespodziewanie pojawiły się problemy. – Coś jest nie tak z oznaczeniem kilometrów na trasie – powiedział mój kompan. – Według mojego zegarka biegniemy szybciej niż pokazują tablice – zauważył. Nie wiem jaka była prawda, ale faktem jest, że miedzy siódmym a ósmym kilometrem zaczęliśmy tracić dystans. Na początku była to kilkunastosekundowa strata, potem powiększyła się ona do ponad 30 sekund. Na półmetku mieliśmy do odrobienia 45 sekund. – To jest niemożliwe do zrobienia – pomyślałem przez chwilę.
Mimo wszystko postanowiłem walczyć. Podkręciłem tempo. – Jest dobrze, biegniemy 4:09 na kilometr – stwierdził Mateusz. Poczułem szansę i jeszcze docisnąłem. Niestety to było za dużo dla kolegi, który na 12. kilometrze nie wytrzymał tempa i odpadł. Od tej chwili byłem zdany tylko na swoje możliwości.
Postanowiłem nie patrzeć na zegarek tylko stopniowo biec coraz szybciej. Ta strategia okazała się strzałem w dziesiątkę. Szukałem przed sobą zawodnika, którego chciałem dogonić, a następnie do przeganiałem. Gdy się to udało rozglądałem się za kolejną „ofiarą”. I tak na początku goniłem za panią w pomarańczowych skarpetkach, później za panem z krzywymi nogami. Od 13. kilometra do mety wyprzedziło mnie nie więcej niż 3-4 zawodników. Mnie się udało minąć bez porównania więcej osób.
W końcu zobaczyłem tabliczkę z 19. kilometrem. Dopiero kiedy ją minąłem spojrzałem na zegarek. Okazało się, że zupełnie niespodziewanie mam szansę na to, by zrealizować plan z którym przyjechałem do Wiązownej. Musiałem tylko pobiec ostatni kilometr nie wolniej niż w czasie 4:05.
Zacisnąłem zęby i docisnąłem na maksa. 900 m, 800 m, 700 m. Czułem coraz większe zmęczenie. Ile to jeszcze potrwa – pytałem sam siebie. W końcu dobiegłem do mety. Spojrzałem na zegarek i oczom nie mogłem uwierzyć. Udało się! 1:29:51.
Po kilkudziesięciu sekundach na metę wbiegł Mateusz. Co prawda nie udało mu się złamać półtorej godziny, ale i tak zrobił życiówkę. Podobnie jak Paweł z którym przyjechałem na zawody. Dla niego czas poniżej 1:46 to była niesamowita niespodzianką.
Kiedy wspólnie wracaliśmy do Warszawy zastanawialiśmy się, gdzie był klucz do naszego sukcesu. Co spowodowało, ze nam się udało? Odpowiedź, która przyszła nam do głowy była banalnie prosta. To Falenica. Te podbiegi pod podwarszawską wydmę, które zima przeklinaliśmy raz na dwa tygodnie dały nam tyle siły, że nasza forma mogła eksplodować właśnie w Wiązownej.
Tak więc kochani biegacze z Warszawy i okolic - jeśli marzycie o mocnym początku nowego sezonu biegowego, przyjeżdżajcie w grudniu, styczniu i lutym na Zimowe Biegi Górskie do Falenicy. Dzięki temu macie życiówkę w Wiązownej prawie pewną jak w banku, a i punkty Ligi Festiwalu Biegowego złapiecie.
A propos Festiwalu Biegów (.pl) – w Wiązownie reprezentowałem macierzystą redakcję w Mistrzostwach Polski w Półmaratonie Dziennikarzy. Do mety dotarłem na 6. miejscu, za takimi wyjadaczami biegowymi jak Bartosz Olszewski czy Wojciech Staszewski. Naczelny już gratulował!
PS. Wśród kobiet triumfowała Anna Pawłowska-Pojawa, Ambasadorka Festiwalu Biegów. To była dla Nas znakomita impreza!
Maciej Gelberg