Zima w Pasterce. "Tam, gdzie kończy się zasięg..." [WIDEO, ZDJĘCIA]
Opublikowane w pon., 23/01/2017 - 15:15
W sumie 503 osoby stanęły na starcie 3. Zimowego Półmaratonu Gór Stołowych. Impreza tradycyjnie zaliczana jest to tych trudniejszych, bardziej technicznych i wymagających, jednak w tym roku była jeszcze trudniejsza niż zazwyczaj. Na drodze na Szczeliniec czekały już nie tylko typowe przewyższenia, ale też utrudniający bieganie śnieg.
Zasypane śniegiem szlaki, to żadna nowość dla alpinistów, którzy w tym roku na trasie biegu pierwszy raz rozegrali Mistrzostwa Polski Alpinistów w Biegu Górskim. Najlepiej w tym gronie poradził sobie Michał Kościuczyk Mendyk z klubu Spaleoclub Wrocław, który ukończył półmaraton o 1000m w górę i 800m w dół, w czasie 2:49:48. Ten wynik pozwolił mu zostać mistrzem Polski alpinistów i zająć szóste miejsce w klasyfikacji open imprezy.
Wśród alpinistek triumfowała Daria Lajn. Wicemistrzyni 5. Światowych Wojskowych Igrzysk Sportowych CISM w biegu na orientację na średnim dystansie w 2011, mieszkanka raczej płaskiego Gdańska, z czasem 2:56:00 została również zwyciężczynią 3. ZPGS. W open zajęła 11. miejsce.
Tuż za biegaczką z Pomorza w klasyfikacji Półmaratonu Gór Stołowych znalazła Magdalena Derezińska-Osiecka (3:03:31) - filozof, skialpinistka i przewodnicka tatrzańska. Trzecie miejsce zajęła Justyna Frączek-Bogacka (3:03:54)
Wśród panów najwyższe miejsce na podium przypadło w udziale Arturowi Pelo. Zwycięzca Komandoskiego Szlema, na Szczeliniec wbiegł po 2 godzinach, 26 minutach i 28 sekundach.
Drugie miejsce zajął Milos Kratochvil (2:35:55). Podium dopełnił Dawid Rutkowski z czasem 2:43:22, który na swoim facebookowym profilu podkreśla, że mróz, słońce, śnieg i inne utrudnienia nie dały mu się we znaki, a do mety dobiegł w swoim tempie i zadowolony z rezultatu.
Biegu nie ukończyło tylko 11 osób.
Pełne wyniki TUTAJ.
IB
Tam gdzie kończy się zasięg, zaczyna się Pasterkowa przygoda
Relacja Marka Grunda, Ambasadora Festiwalu Biegów
Co znów przywiało mnie w strony Gór Stołowych do urokliwej Pasterki? Co sprawiło, że po raz kolejny zostawiłem tam swoje serce? Szczerze? Nie wiem...
To właśnie tu po raz pierwszy w życiu musiałem zejść z trasy z powodu udaru słonecznego. To tu skręciłem kostkę na 9. kilometrze trasy, ale dobiegłem jeszcze do mety. Co złego przytrafiło mi się w tym roku, sami przeczytajcie.
Tylko czy powinienem patrzeć tylko na negatywne aspekty wydarzeń w tak uroczym miejscu? Poszukajmy zatem czegoś pozytywnego.
To właśnie tutaj poznałem niesamowitych ludzi. Nie tylko biegaczy, ale także ludzi zawsze chętnych do bezinteresownej pomocy. Mowa oczywiście o Załodze Górskiej. To tutaj miłość do biegów górskich jak i do samych gór wzrastała z każdą wizytą, to tutaj powstawały kolejne „historie pisane nogami”, jak i ta, która przed wami.
Do Pasterki zawitałem już w piątek około 17:30. Zameldowałem się w punkcie noclegowym i odebrałem pakiet startowy - standardowa procedura. W pakiecie znów zaskoczył mnie przepiękny buff. Wymian zdań z spotkanymi znajomymi, jakieś piwko też się znalazło... no dobra - dwa piwka.
O 19 30 wybraliśmy się na spotkanie z Kacprem Tekieli, który opowiadał o swoich wyprawach wspinaczkowych. Potem kolacyjka i sen. Rano pobudka bez większych problemów. Śniadanko, przygotowanie sprzętu i wyjście na start.
Przed startem bylem skupiony. Miałem w głowie swój cel. Przygotowałem się do tego startu, więc cel był do osiągnięcia, oczywiście jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem.
Temperatura na starcie około minus 3 stopnie. Śniegu było duuuuuuuuuużo, a wiatr umiarkowanie słaby - jak dla mnie bomba. Kiedy myśli kłębiły się w głowie, zaczęło się wspólne głośne odliczanie. 3, 2, 1… z kopyta kulig rwie!
Wiedziałem, że start jest bardzo ważny. Chciałem zająć odpowiednią pozycję, bo to jedno z nielicznych miejsc gdzie jeszcze można kogoś wyprzedzić. Dalsze części trasy będę zbyt wąskie i zbyt zasypane, aby wyprzedzanie było łatwe.
Udało mi się wybiegać pozycje w pierwszej „20”, tak jak założyłem. Śnieg robił z nami co chciał, nogi nie słuchały, uciekały po każdym możliwym ułożeniu.
Bardzo kosztowny był ten start, ale byłem na to przygotowany. Teraz szlak już osłonięty drzewami, trasa lekko rozchodzona przez turystów i biegaczy przede mną. Jest doskonale, czuje że to mój dzień, wiem to!
Zaczynamy zbieg do wodospadów, stawiam wszystko na jedna kartę i całkowicie puszczam hamulce. Mimo że szlak jest strasznie śliski, pędzę na złamanie karku slalomami w dół. Jest czadowo!
Adrenalina rosła z każdym metrem, napędzała mnie jeszcze bardziej. Po drodze spotykam jeszcze ekipę z kamerą. Nie mam pojęcie skąd mnie znali i dlaczego dopingowali, ale dzięki.
Dobiegam do pierwszego punktu kontrolnego na 7. kilometrze - parking pod Szczelińcem. Usłyszałem od wolontariuszy że jestem trzynasty. Że co!? Z automatu wypiłem tylko 2 kubki ciepłej herbaty, zjadłem garść żelków i atak. W miedzy czasie usłyszałem jeszcze „Mamo zobacz, zobacz! Ten pan jest w krawacie, jakiś szalony chyba”! Ukłoniłem się tej młodej damie i potwierdziłem, że czasami trzeba świrować żeby nie zwariować!
Moje kopyta wciąż rwały śnieg pod nogami.
Przede mną otwarte polany spodziewałem się totalnej masakry śniegowej. I tak też było. Śnieg był wszędzie, z każdej strony. Suchy, puchowaty, zapadał się pod nogami jak tylko chciał. Każdy krok był walką a próba wybicia z nogi kończyła się upadkiem lub uślizgiem. Jedyna opcja to brnąc siłą. Kolejny kolosalny wysiłek pozostawiony na trasie...
Euforia wzrastała z każdym kilometrem. Miałem spora przewagę nad grupą biegaczy, zwiększałem ją z każdą chwilą. Bo cały czas biegłem. Nawet jak maszerowałem, to biegłem!
Zaczynam podbieg na błędne skały. Jako że fatum Pasterki wiszące nad moja osobą chyba trwa, znów dochodzi do nieoczekiwanej i na pewno niepożądanej sytuacji. Nie wiem jak to się stało, nie wiem jak to się mogło w ogóle wydarzyć, ale wraz z grupa około 10 osób z czołówki pomyliliśmy trasę. Przebiegliśmy wejście na szlak. I zrobiliśmy nadprogramowe 4 km poza trasą. Do tego prawie cały czas pod górę. Stracone ponad 20 minut biegu…
Jeden błąd, jedna chwila nieuwagi rozsypała moje marzenia w puszystym śniegu, który otaczał mnie z każdej strony. Choć minęły już 3 dni od startu, dalej nie mogę się z tym pogodzić i uświadomić sobie jak do tego mogło dojść, skoro pokonywałem tę trasę w swoim życiu już prawie 10 razy i można by rzecz, znam ja na pamięć...
Mimo, że udało się wrócić na trasę, strata była już nie do odrobienia. Euforia z poziomu 101 proc spadła na minus 50 proc. Odechciało mi się biegać. Zacząłem tylko wchodzić na błędne skały, tracąc morale z każdym krokiem. Siły opuściły mnie w mgnieniu oka. Sypiąc wszystkie wulgaryzmy świata, w myślach doszedłem do drugiego punktu kontrolnego na Błędnych Skałach. Postanowiłem tam chwilkę zamarudzić, zjadłem wafle, żelki, wypiłem izotonik i herbatkę. Ruszyłem na dalszy podbój. A raczej przetrwanie tej pomyłki, którą wypadało by dokończyć.
Najtrudniej pogodzić się z własnym rozczarowaniem. Ale wstać trzeba i poprawić koronę, naciągnąć mordkę, żeby uśmiechała się dalej i nabrać rozpędu. Tak też było. Siły zaczęły wracać, zacząłem biec i wyprzedzać, nadrabiać straty, chociaż w tym stopniu, który był jeszcze możliwy.
Błędne skały były chyba najtrudniejszym fragmentem trasy. Skupiony jednak przebrnąłem w kłębach puszystego, ale ciężkiego śniegu. Zbieg był formalnością. Dobieg do schodów na Szczeliniec, no i atak ostateczny, ale zupełnie nie w moim stylu, bez większego uśmiechu, bez okrzyków bez euforii, bez spełnienia, które czekało zawsze na mnie na mecie jednak tym razem nie poczułem tam nic…
Zakończenie biegu i relacji zupełnie nie w moim stylu, ale inaczej tym razem się nie skończy. Najtrudniej pogodzić się jest z czymś, co skończyło się w mgnieniu oka. Ale wyciągnę wnioski. Pasterka znów mnie zobaczy. Nasze rachunki są jeszcze nieuregulowane…
Marek Grund
Miejsce 77/487
Czas 3:29:45
PS. Na zawody pojechałem z klubowym kolegą Kamilem Tolem. Chciał on głośno podziękować przypadkowym osobom spotkanym na trasie, które nie pozwoliły mu zrezygnować. Dzięki Wam przeżył prawdziwa przygodę.
A co do mnie. 14. kilometr (punkt kontrolny + bufet) to dla mnie osobista tragedia. I ten moment, w którym się poddałem. Gorączka, wymioty i odwodnienie, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczyłem. Gdy wypiłem 7 kubków herbaty, sięgnąłem wzrokiem na skuter śnieżny z nadzieją, że za chwilę przykryty kocem NRC zostanę odwieziony do miejsca startu. Ale...
W tym samym miejscu i momencie poznałem Roberta (Robert Boro) i Mariana (Marian Pasternok). Jak się póżniej okazało chłopacy zza miedzy - Gliwice i Zabrze. Marian w podobnym stanie, z gorączką i odwodniony całkowicie, Robert znowu jedyny z nas, który jasno myśląc nie pozwolił nam się poddać. Obiecał, że przejdzie z nami do mety nawet gdyby trzeba było nas holować. Nie będę się rozdrabniał i opisywał szczegółów tych ostatnich 7 km, dodam tylko, że Robert chyba sto razy powiedział „już niedaleko”. Udało się i dotarliśmy do mety, nie było łatwo. Serdecznie dziękuję Robertowi i Marianowi.
Marek Grund, Ambasador Festiwalu Biegów
fot. Piotr Dymus, Marek Grund, Piotr Rybarski