3. Chwaszczyńska Dziesiątka Ambasadora. „Pudło wynagradza wszystko”
Opublikowane w pon., 12/03/2018 - 09:03
Jako że biegowa rodzina (Joanna, Andrzej) odpoczywali po półmaratonie w Brighton, ja postanowiłem, że sprawdzę się przed połówką Gdyni. Do samego końca zwlekałem z opłatą za bieg, a kiedy już to zrobiłem, wiedziałem, iż wystartuje w Chwaszczynie (prolog Kaszuby biegają).
Jak każdy swój dzień zaczynam od kawy, tak i było teraz, do tego kanapka z miodem i w drogę. Nie jestem zmotoryzowany, więc udałem się autobusem do Chwaszczyna, bo to dość blisko. Podczas jazdy słuchałem muzyki, zawsze mnie motywuję do walki o jak najlepszą pozycję. Oczywiście miałem też wsparcie od mojej kobiety, która trzymała za mnie kciuki. Szkoda, że jej nie było, ale praca ważniejsza. Dziękuję kochanie.
W Chwaszczynie melduje się półtorej godziny przed startem, odbieram pakiet i czekam na znajomych, a dokładnie na Katarzynę Wawerko. To kolejna szalona kobieta z naszego teamu, która miała wystartować na dystansie 5 km. Razem wygłupiamy się i rozmawiamy z innymi uczestnikami biegu, było ich naprawdę sporo. Każdy pyta się mnie, jaki mam cel na bieg. Ja dokładnie znam swój organizm i wiem, na co mnie stać, więc cel to 39 minut.
Do startu pozostało jeszcze sporo, ale trzeba było się przebrać i rozgrzać, by nic złego nie stało się podczas biegu. Rozgrzewkę przeprowadza organizator, trochę się na nią spóźniłem, a to wszystko dlatego by nie wyziębić organizmu. Nie byłem zadowolony z tego, w jakim miejscu są z rozgrzewką, więc przeprowadziłem ją sam.
Po czasie ustawiam się na linii startu, czekam na odliczanie od dziesięciu w dół. Słyszałem, że na trasie jest ciężko, dużo kałuż i sporo topniejącego śniegu, a takie warunki nie ułatwiają szybkiego biegania. No cóż, już biegłem w trudniejszych warunkach, wiedziałem, że nie będzie łatwo, ale dam radę. W końcu to ma być mały sprawdzian. Ustawiam zegarek na wyścig, czyli zakładany czas i kilometry, mam mieć wirtualnego zająca. Koniec odliczania i ruszamy w las.
Pierwsza część była z górki, więc było dość szybko. Dwa pierwsze kilometry wyszły najszybciej z całego biegu odpowiednio 3:37 i 3:34. Wiem, iż jestem gotowy na tak szybkie bieganie, to tylko kwestia czasu.
Kolejne dwa kilometry to obniżenie tempa do odpowiednio 3:45 i 3:54 min./km. Nie czułem się źle, a po prostu czułem nawierzchnie po jakiej. Biegnę, staram się robić, co mogę, chociaż nie było łatwo. Nie oszczędzałem butów, zaliczyłem większość kałuż, to wszystko dlatego, iż ciężko było wybrać optymalną drogę. Po czasie dopadł mnie śnieg, nie mam butów trailowych, nogi się rozjeżdżały, ale wiedziałem, muszę dać sobie radę. Tutaj następuje kolejne zwolnienie, gdyż za tydzień poważny start, a dokładnie ONICO Gdynia Półmaraton. Nie mogę ryzykować kontuzją tuż przed drugą najważniejszą imprezą w roku. To dla mnie ważne zawody, chcę sprawdzić, czy uda mi się złamać kolejną magiczną barierę, a dokładnie 1:20. To byłoby spełnienie marzeń, ale na razie biegnę w Chwaszczynie, więc muszę skupić się na tym biegu. Piąty i szósty kilometr to 4:07 i 4:06 min./km.
Trochę żałuję, że przez większość biegu jestem sam, tak może ktoś by mnie zmotywował, by przyspieszyć. A na razie walczę z nawierzchnią, która daje w kość. Oddechowo czuję się dobrze, kolka też mnie nie łapała, to znak, że rozgrzewka była przeprowadzona solidnie. Pędzę w stronę mety, zostało już tak niewiele, zaledwie 4 km. Siódmy i ósmy kilometr to odpowiedni czasy 4:13 i 4:06. Jest naprawdę fajnie, czuję, że mam siły na przyspieszenie, ale czegoś brak. Jak bym miał inne buty, a nie na asfalt byłoby lepiej. W końcu nadchodzi moment, gdzie napotykam uczestników biegu na 5 km. Wymijam sporo ludzi z krótszego dystansu.
Widzę, jak patrzą na mnie z całym niedowierzaniem, że tak szybko da się mknąć po kałużach i ostatnią górkę na trasie. To musiał być świetny widok. Szaleniec w akcji. Przy okazji dopinguje zawodnika, który brał udział w biegu, gdzie poruszał się o kulach. Jak spoglądam takich ludzi, to chylę im czoła. Co tam moje wyniki, jakieś sukcesy. Ten człowiek już wiele osiągnął. Wystarczyło, że stanął na starcie, dla mnie jest zwycięzca. Szacunek i poważanie w moich oczach.
Jeszcze ciut, ostatni zryw, ostatnie metry i upragniona meta, jak zawsze bywa, szaleje, drę się, wygłupiam, to jest mój znak rozpoznawalny. Jest niedowierzanie, nie udało się, nie pobiegłem, jak planowałem. Zabrakło tak niewiele, bo aż 14 s. Szkoda, złamanie bariery 39 min jest w moim zasięgu, pozostał niedosyt. Tak czasem bywa, dwa ostanie kilometry to 4:06 i 4:00. Co mi pozostało to czekanie na wyniki, ale najpierw przebranie się w suche ciuchy i posiłek regeneracyjny. Po wywieszają wyniki. I co?
Czas 39:13, miejsce 14. open i 2. w kategorii M20-29. Pudło wynagradza wszystko, nawet niepowodzenie czasowe. Czekam też na Katarzynę i jej wynik, co się okazuje, też stanęła na podium. Chociaż nie było wręczania pucharów w kategorii na krótszym dystansie to i tak wielkie szczęście. To był udany bieg w wykonaniu Szalonych. Może nie mój, ale co mam narzekać przecież jest pudło. Jeszcze raz gratulację dla Katarzyny, należą ci się. Oby tak dalej. A ja już myślami jestem w Gdyni. Czy uda się złamać 1:20? Dowiemy się w niedzielę…
Tomasz Szczykutowicz, Ambasador Festiwalu Biegów