"Bo biegnie się do końca". "Rzeźnik" Adama Ilkiewicza
Opublikowane w sob., 09/06/2018 - 14:59
"Rzeźnik" marzeniem mym zawsze był. I za każdym kolejnym dłuższym górskim biegiem doceniałem rzeźników coraz bardziej. Pamiętam, gdy umierając na mecie Supermaratonu Gór Stołowych na dystansie 50km zachodziłem w głowę jak można napierać przez kolejne 30km...
W końcu nadszedł rok, w którym miałem się o tym przekonać. Jako, że zainteresowanie biegiem znacznie przewyższa pulę zawodników zapisy na Rzeźnika prowadzone są w drodze losowania. W 2016 i 2017 próbowałem szczęścia razem z Tomkiem - kumplem z pracy, niestety bez powodzenia. I dopiero gdy wysłaliśmy zgłoszenie razem z moim rudym Bro to szczęście w końcu dopisało:)
Losowanie było jakoś w grudniu, więc mieliśmy jakieś pół roku na solidne przygotowanie. Zatem ja... przyspieszyłem rehabilitację kolana, a Michcio nadal regularnie łapał każdy kolejny uraz, kontuzję i przeciążenie, jakie można sobie wyobrazić. W ramach tak pokracznego treningu dotarliśmy do pierwszego wspólnego sprawdzianu, czyli kwietniowego maratonu w Rotterdamie. Przebyte 42 km ramię w ramię było dobrym prognostykiem przed wielkim finałem.
W Bieszczady zjechaliśmy w środę na noc. W czwartek powałęsaliśmy się po okolicy, odebraliśmy pakiety, przygotowaliśmy sprzęt i na pewno nie pijąc żadnego piwa, około 22:30 położyliśmy się spać. Po 2 godzinach spędzonych na niezaśnięciu wstaliśmy by zjeść najwcześniejsze śniadanie w życiu, po czym Gosia i Marzena odwiozły nas do Cisnej, skąd ruszały autokary na linię startu w Komańczy. Zająwszy ostatni rząd siedzeń staraliśmy się jeszcze skimać, ale emocje brały górę. Dojechawszy na miejsce o 2:30 wysypaliśmy się w czarny chłód nocy i zaliczywszy szybką toaletę w pobliskiej florze ruszyliśmy do strefy startowej. Zajęliśmy w niej miejsce w połowie stawki liczącej około 650 par (w skrócie nakreślając zasady: biegnie się w parach, dystans wynosi 80km, przewyższenie 3.600m, limit czasu 16 godzin).
W końcu zaczęło się odliczanie startera, czyli organizatora festiwalu Mirka.
"Minuta!"
Ulala.
"50 sekund!"
- Adam, polazłbym jeszcze w krzaki na "dłużej"...
"40 sekund!"
- Ja pindole to grzej!
"30 sekund!"
Podczas gdy mój partner sra komuś na trawnik, mnie łapie lekkie wzruszenie - jestem u progu szarpnięcia marzenia.
"20 sekund!"
Już za chwilę.
"10 sekund!"
- Adam, jestem.
- Hihigi.
STRZAŁ! z dubeltówki tradycyjnie rozpoczyna Rzeźnika. Ruszamy. Najpierw kilka kilkometrów utwardzoną drogę o lekkim pofałdowaniu. Biegniemy bardzo wolno. Przyjmujemy taktykę 6:00-6:30 min. na km. Przy podbiegach, na których mielibyśmy złapać zadyszkę przechodzimy do marszu. Powody wolnego tempa są dwa. Pierwszy prozaiczny: jeśli zaczniesz za szybko, to w pewnym momencie będziesz zmuszony przejść do marszu. To zaś wpłynie na wynik, jak koper na smak zupy: bardzo źle. Drugi powód był bardziej szlachetny - michciowa kostka. Gdy tydzień wcześniej poszedł do fizjoterapeuty i przedstawił problem, ten zadał tylko jedno pytanie: jak bardzo chcesz tam biec... Wstępna diagnoza wyrażona aż trzywyrazową łacińską terminologią nie wróżyła nic wesołego + 2-3 m-ce zalecanej przerwy od jakiegokolwiek biegania. Tak więc michciowa stopa stanowiła dla nas niejako bombę zegarową, która w każdym momencie, czy to z przeciążenia, czy krzywo postawionego kroku mogła zakończyć naszą przygodę...
No to biegniemy. Lecimy ciągle w dużym tłumie, ale tłoku nie czuć, droga ciągle szeroka. W pewnym momencie odwracam głowę i widzę tylko dziesiątki światełek. Cisza i podskakujące światełka. Dziesiątki, setki. Wielce intrygująca chwila. Trochę jak ze snu, trochę jak z horroru.
Po ok. 8 km wbiegamy w leśną drogę. Trochę się zacieśnia, ale już na tyle rozciągnięty wąż, że tylko chwilami robi się korek - na przejściu przez strumień czy pokonanie zwalonego drzewa. Tu odcinek w większości pod górę. Nawet sporo tu wyprzedzamy. Okazuje się, że Michcio dysponuje naturalnym, bardzo mocnym podejściem. Ledwo za nim nadążam i już widzę gdzie będzie rozdawał karty. Na ok. 13 km docieramy do pierwszego dłuższego zbiegu. Puszczamy się wolno w dół. Sugeruję by trzymać spokojne tempo, ale fala burzy nasz porządek i Michcio - jak na rumaka przystało - zaczyna na niej lekko płynąć. W końcu tracę go z oczu. Wyprzedza mnie bardzo dużo biegaczy, ale uważam, że robią błąd, więc staram się nie zwracać na to uwagi. Michcio też w pewnym momencie zwalnia, przyczekuje na mnie i wracamy do taktycznego biegu.
W końcu dobiegamy do asfaltu, czyli pierwszy punkt odżywczy i przepak (Cisna). Za nami 32 km i 4,5 h w nogach. Planowaliśmy być tu ok 8:00, jest 7:30, więc jest trochę lepiej. Ja odbieram worek z depozytu, a Michcio leci po wodę i izo. Ważne by stracić tu jak najmniej czasu. Siadamy i ekspresowo uzupełniamy zapasy, tj. wlewamy do plecaka 2,5 l płynów, wyrzucamy opakowania po zużytych żelach i magnezach i wciskamy nowe. Słońce zaczyna operować, więc smarujemy ryje. Szybko, szybko. Michcio plastruje dodatkowo stopę, bo powoli zaczyna się odzywać. Ja w międzyczasie lecę jeszcze po ryż z truskawkami i opychamy go trimigiem. Po ogarnięciu, gazem ruszamy dalej. Ważne przecież by stracić tu jak najmniej czasu. Jakże więc wielkie było nasze rozczarowanie, gdy okazało się, że tak sprawna książkowo akcja zajęła nam prawie pół godziny!!! Toć już nawet kobita kreskę pod okiem robi szybciej! No nic, stało się. Przynajmniej nogi trochę odpoczęły. Na punkcie generalnie plasujemy się na 288 pozycji.
Od razu za punktem zatapiamy się znowu w las i po chwili od razu stromo w górę. Przed nami odcinek 17km do kolejnego punktu. Łapiemy przez chwilę trochę rytmu, po czym uzgadniamy, że pora popracować ciężej. Dobrze się rozumiemy. Michał rusza do przodu i po chwili zaczynamy mijać. Kijki, noga noga, kijki noga noga. Praca praca. Są rezultaty. Przesuwamy się powoli do przodu.
W międzyczasie robi się coraz cieplej. Znosimy to jednak dobrze. Mamy duży zapas wody, izotonika i elektrolitów. Dodatkowo żele energetyczne, batony i fiolki z magnezem (przyjęliśmy chyba z 5 dobowych dawek). Staramy się pilnować by regularnie łykać wszystko po kolei, nawet gdy brak ochoty. W biegu długodystansowym - jak nigdzie indziej - istotne jest regularne uzupełnianie paliwa. Jest to być może nawet ważniejsze niż miechy w płucach i stalowe łydki. Tym bardziej, gdy pogoda daje wciry. A tego dnia znowu gorąco. Może nie tak bardzo jak wczoraj, gdy słońce wykosiło 42% startujących w Sky Marathon, ale nadal mocno grzeje. Jak się okaże, dziś do mety nie dotrze około 150 par, a dodatkowe 150 nie zmieści się w limicie 16 godzin. To prawdopodobnie rekord w historii Rzeźnika pod tym względem.
Zatem jemy, pijemy i ciśniemy dalej. Noga ciągle podaje, więc wciąż lekko przesuwamy się do przodu. Dobrze to wpływa na psychę.
Pełną sielankę przerywa na 40 km krótki komentarz Michcia - "kostka". I wszystko jasne. A więc zaczęło się... Teraz z każdym kilometrem będzie gorzej. Na razie raczej zwyczajny dyskomfort, ale w końcu przejdzie w odczuwalny ból i tylko pytanie, kiedy zacznie nas poważnie spowalniać. Do przepaku jednak już tylko kilka kilometrów i to nas nakręca. Co więcej na tym punkcie ma pojawić się nasza paka: michałowa Marzena z dziećmi, adamowa Gosia i bezpański Biały.
W pewnym momencie kończy się szlak i wbiegamy w stokówkę (leśną gruntową drogę się znaczy). Aż korci by przespacerować się kawałek po tych bieszczadzkich Champs Elysees. I faktycznie sporo par ulega tej pokusie. Szybko ją jednak odganiamy i kontynuujemy lekkim truchtem. Znowu mijamy kilka par. W końcu w oddali prostej dostrzegamy przepak (Smerek). Czyli właśnie dobiegamy do 49km. Plasujemy się obecnie na 235 pozycji - to był dobry odcinek.
Wbijamy się w przepak i przybijamy piątkę z ekipą, którą zresztą szybko zaprzęgamy do uzupełnienia braków w plecaku. Szamamy kolejną porcję ryżu z truskawkami, pomarańcze i inne biegowe pierdeksy. Decydujemy się jeszcze na szybkiego toy toya, bo najwidoczniej 2 stoperany nie w pełni wywiązują się ze swych obowiązków. Zmieniam dodatkowo buty (ma padać, a te mają lepszy bieżnik) i ruszamy dalej. Wsparcie ekipy znacznie usprawniło nasze działania na punkcie i dzięki niemu wybiegliśmy w trasę o całe... 31 sekund szybciej niż poprzednio. Patologia...
No dobra, lecimy. Za nami już całkiem spory kawał. Jest całkiem dobrze. Morale dopisują. Oby jeszcze ta pindolona kostka wytrzymała.
Chwilę za punktem skręcamy znowu w las. Przed nami do zdobycia jeszcze 2 szczyty + 1 mały popierd na koniec (z 5 ogółem). Podobnie jak poprzednio dajemy sobie około 10 minut na wejście w rytm, po czym znowu przestawiamy przerzutki na mocniejsze tryby.
Dla samomotywacji i zabicia czasu zaczynam liczyć mijanych zawodników. Dodaję, gdy mijamy i odejmuję, gdy ktoś łyka nas. Liczba powiększa się dość regularnie, aż osiąga 50-60, po czym złowrogo się zatrzymuje i zaczyna się kolebać raz w jedną, raz w drugą stronę. Okazuje się, że na podejściu kostka nie przeszkadza i szło dobrze, to gdy doszliśmy do górnych rejonów wypłaszczeń i zbiegów, to nasze tempo biegu jest już na tyle asekuracyjne, że trudno utrzymać pozycję. Żeby tego było mało, od tego też miejsca, z zadziwiającą precyzją, co kilka kilometrów Michcio rozpoznaje u siebie jakąś nową dolegliwość, kontuzję i uraz. 55km: lewe kolano, 60 km: podpicie pięty, 65km: prawe kolano i coś obok, 70km: ramiona (że co????), 75km: wszystko.
Tak więc nie forsowaliśmy. Mieliśmy spory zapas do limitu biegu, więc głupio byłoby ryzykować, że coś w końcu puści. Tu też fajnie wyszła kwestia uzupełnienia się naszego teamu. Podczas gdy do półmetka to głównie Michcio prowadził i narzucał tempo, to od tego momentu ja przejąłem pałeczkę, jednocześnie stwarzając Michciowi dobrą okazję, by schować się w cieniu mojego kebabowego brzucha.
Naturalnie nieustannie wciągamy żele, batony i masy wody. Wydaje się, że kryzys energetyczny, ani słoneczny nam nie zagraża. Wręcz przeciwnie, na 60 km biegnie mi się tak dobrze, że w myślach myślę, że mógłbym tak biec i do 100ki (ale spokojnie - na 62km już wszystko wraca do "normy").
Kolejny punkt odżywczy (Roztoki) zlokalizowany jest na 68km. Dzielące nas od niego podejście pod Okrąglik dłuży się w nieskończoność. Co chwila wydaje się, że to już koniec, a tu dupa zbita i trzeba dziagować dalej i dalej. Wreszcie osiągamy szczyt i teraz w dół. Zbieg dość stromy, więc my bardzo ostrożnie. Mija nas sporo osób. Dobijamy w końcu do wypłaszczenia i teraz już tylko 2km płaskim jak stół asfaltem.
Z oddali dostrzegamy wreszcie przepakową krzątaninę i jej odgłosy. Na punkcie już czeka nasza ekipa, tym razem powiększona o adamowych rodziców i siostrzenicę. Obecność wsparcia najbliższych daje szalonego kopa. Mama Basia, znana warmińska chórzystka wnet dominuje dopingiem nad resztą kibiców, jednoznacznie rozwiewając wątpliwości czy 3Bro jest najlepszą ekipą na świecie.
Meldujemy się tu na 200 pozycji więc fajnie poszło. Tradycyjnie staramy się szybko uzupełnić co trzeba i wypruć na kolejny, ostatni już odcinek. I faktycznie tu nam się to w miarę udaje, bo spędzamy tu "jedynie" około 10 minut. Obsługa punktu polewa nas jeszcze solidnie prysznicem z 5 litrowych butelek i jesteśmy gotowi do wyjścia. Według sprzecznych informacji mamy przed sobą jeszcze 11-14 km więc szacujemy 1,5-2h do mety. Jakże się przeliczyliśmy...
No ale lećmy. W super nastrojach żegnamy się z prywatnymi kibicami, w szczególności z Białkiem, którego obecność na mecie poddajemy w sens, jeśli miałby się stawić bez Ballantinesa... Wchodzimy w przedostatnią górę w kierunku Hyrlatej. Jest już bardzo luźno, o wężyku mowy być nie może. Zawodnicy oddaleni są od siebie o kilkadziesiąt metrów.
Podejście przeciąga się potwornie. Momentami mocne, ale przede wszystkim bardzo długie. Znowu, co chwila szczytowa fatamorgana. Zmęczenie już bardzo duże. Tempo więc spada coraz bardziej. Ale, że postanowiliśmy sobie, że przynajmniej do 70km na płaskim biegniemy, to staramy się dotrzymać słowa. Michałowi dodatkowo dochodzi jeszcze jedna kontuzja - tym razem kontuzja okrężnicy. Co chwila przebąkuje coś tam o jakichś krzakach.
Osiągamy w końcu szczyt i zaczynamy zbieg. Duże słowo, bo stopa Michcia pozwala już jedynie na 2 bieg. Dobre i to. W pewnym momencie mijamy jeden zespół, gdzie jeden chłopak rozmasowuje kolana koledze. Pytamy czy może chcą zamrażacz - prawie nas wycałowali. Zresztą takich sytuacji było więcej, gdy ktoś z załogi siedział na regeneracji, a jego partner robił co się da, by wskrzesić partnera - czyli raczej niewiele:( To również ciekawy i unikalny aspekt Rzeźnika.
Zbiegamy wreszcie do podnóża Hyrlatej. Przed nami już tylko jakieś 4km do mety. Ja pindole to wręcz mniej niż 1 Park Run. Prawie to mamy. Dzieli nas już tylko ta górka popierd, więc będzie rach ciach i feta. Przeskakujemy po kamieniach przez podnóżową rzekę i od razu wgryzamy się w podejście. Komentarze kibiców, że ten popierd da nam ostro w kość puszczamy mimo uszu. Ale gdy naszym oczom ukazuje się zbocze, stajemy prawie jak wryci. Ta mała góra jest jak te małe upierdliwe psy sarenki, mniejsze od kota, a bardziej zajadłe i drące ryja niż wilczur. No ale nic nie poradzimy, trzeba iść. Krok za krokiem, kroczek za kroczkiem. Powolutku. Ziemia wolno, ale regularnie przesuwa się pod naszymi nogami i z każdym metrem bliżej mety. Już wiemy, że nie ma szans by pokonać ten odcinek w 1,5-2 godziny. Realne raczej 3.
Wreszcie osiagamy wierch. Chwilę za nim rozpoczyna się zejście. Upragnione. Już nie będzie ni metra w górę. Zostały jeszcze tylko 2km, czyli 1 / 40 tego, co już przebyliśmy. Zakładam zatem słuchawki by tradycyjnie (tzn. drugi raz w biegowym życiu) włączyć Budkę Suflera "Pieśń niepokorną", która pomaga mi wstrzelić się w moment totalnej satysfakcji i szczęścia płynącego z faktu ukończenia takiego biegu.
Michał wysunął się teraz na przód. W zasadzie idziemy, nogi Michała odmawiają biegu. Ja już spokojny, że to mamy. Jakkolwiek to zabrzmi, to w tym momencie czułem już komfort, że nawet jak mu ta kostka się teraz rozpadnie na mak, to się przecież jakoś doczołgamy.
Wyjmuję zatem z plecaka butelkę i wylewam z niej resztę wody - zbędny już bagaż. Wyjmuję drugą butelkę - robię to samo.
I w pewnym momencie podnoszę głowę i widzę jak Michał rusza do przodu. Nie trzeba - nikogo za nami. - nikogo przed nami. Ale on rusza. Sam z siebie. Najwolniej i najbardziej strudzenie, jak można sobie tylko wyobrazić. Nic ten bieg już nie zmieni, nie ma żadnego znaczenia. Prócz jednego - bo biegnie się do końca...
Adam Ilkiewicz