Kalejdoskop wrażeń w Maratonie Babia Góra. "Chaszczok"
Opublikowane w wt., 12/06/2018 - 11:23
To już trzecia edycja, ale - jak się okazuje - zawsze można inaczej. Jakby inny bieg. Za każdym razem Babuszka rozdaje inne karty. Głównie za sprawa aury jaka panuje wokół szczytu magicznej góry. Jednego dnia przychodzi nam podziwić piękno otaczającej przyrody w pięknym słońcu. Innym razem niespodziewana ulewa a nawet burza...
Tym razem Wielka Babuszka obdzieliła nas wszystkim po trochu. Nie oszczędziła nawet uczestników od najkrótszego z biegów - 1/2 Babia, aż do najdłuższego dystansu – 6 x Babia. Burza na tyle się rozpętała, że po pięciu podejściach… nikt nie podjął najtrudniejszego wyzwania.
Ale wróćmy do linii startu. Poranek upalny a przedzierające się promienie słońca przez lekko szare chmury przypiekają skórę. Powietrze ciężkie. Już z tego miejsca widać było, że coś się zbiera nad szczytem i że nie będzie to sielankowa wycieczka górska w szybszym tempie. Przed nami 47 km z limitem 10 godzin.
Start nieco opóźniony. 10:10 - odliczamy. Początek trasa dobrze znana - dosyć ostro w górę. Ścieżki mokre i błotniste, w przeddzień startu widocznie nieźle padało. Przy podejściach ciężko ustabilizować oddech. Strasznie parno brak jakiegokolwiek przewiewu.
Po 20 minutach docieramy do ścieżki na Markowe. Płaski odcinek do skrętu na Perć Akademików pozwala na stabilizację oddechu. Raz po raz spotykamy przymykających turystów.
44 minuty schodzimy na podejście na Perć. Jak ja lubię ten kawałek trasy! Wspinaczka po łańcuchach i drabinkach! Śnieg który jeszcze leżał w żlebie nieco miesiąc temu już się rozpuścił. Myślałem będzie można się nieco schłodzić. Ostatnie 200 m bardzo wymagające. Ale napieramy.
Na szczycie Babiej witają nas dopingujący wolontariusze i turyści. Jakże to jest ważne! Na górze jest wietrzenie, jak zwykle. W końcu można odetchnąć powietrzem. Ale to jeszcze nie koniec. Dopiero godzina i 11 minut biegu i dopiero 9 km w nogach. Ale nic w przyrodzie nie gnie. Skoro było ostre podejście i fajny zbieg trzeba zaliczyć.
Kierujemy się zielonym szlakiem w stronę Słowacji. Trudny technicznie zbieg po półkach skalnych, około 6 km. W połowie szlaku niespodziewany skręt w lewo. Zaczyna się chaszczok. Niewiele jest biegów gdzie organizator funduje takie atrakcje uczestnikom biegu. Bliski kontakt z wiatrołomami, przeprawa przez strumienie i potoki. Szum wody potoków i chlupot wody w butach - bezcenne.
I tak przez około 3 km, szukając kolejnej szarfy oznaczającej kierunek biegu. Zabawa przednia, choć na tym odcinku jest parę newralgicznych punktów w których można zgubić trasę.
Po wyjściu z chaszczy pierwszy punkt odżywczy. 16 km i jesteśmy już około 700 metrów w pionie niżej od szczytu Babiej. Kierujemy się dalej w stronę Słowacji. Ciemne ołowiane chmury coraz bliżej. Chyba zbierają się nad nami na dobre. Gdzieniegdzie słychać wyładowania atmosferyczne.
Odcinek do drugiego punktu P2 na 21 km uchodzi nam jeszcze na sucho. Przyjemnie drogą szutrową. Relaks. Na punkcie drugim: arbuzy, pomarańcze i lemoniada – jak to smakuje. Nie omija nas także kontrola obowiązkowego sprzętu.
Dalej kierujemy się w stronę północną klepiąc asfalt przez parę kilometrów. Tu można się załamać. Jedyne pocieszenie - toczymy się cały czas w dół. Tu też przychodzi pierwsza ulewa. W końcu musiało to eksplodować. Jakby lało wiadrami.
Zaczyna się także długie i mozolne podejście na Małą Babią. Ma się wrażenie, że nie ma ono końca. To prawie 500 m przewyższenia na odcinku około 6 km. Na tym etapie biegu to prawdziwa próba charakteru każdego trialowego biegacza.
Okazuje się, że Mała Babia nie jest taka mała. Końcówka podejścia jest bardzo wymagająca, z wypatrywaniem prześwitu przez las na kosodrzewinę – jak światełko w tunelu.
Deszcz przestaje padać. Jeszcze parę krętych ścieżek w kosodrzewinie i widać charakterystyczny szczyt Małej Babiej. Uff można powiedzieć że już z górki – zostaje mniejsza połowa.
Przy zbiegu daj się odczuć poobijane palce. Zaczynam mieć mieszane uczucia czy nie lepiej było by podchodzić raz jeszcze niż zbiegać? Ale przed nami prawie 6 km zbiegu. Raz po raz mijamy zawodników z 1/2 Babia, którzy z chwilę skręcają już na Markowe Szczawiny. Ale zawodnicy 1 x Babia pędzą dalej w dół. Wydaj się, że nie ma to końca.
Po krętych ścieżkach droga przechodzi w drogę szutrową i już widać trzeci punkt żywieniowy. To już 36 km. Jest cola, lemoniada i banany ładujące akumulatory.
Przed nami podejście pod Markowe Szczawiny - prawie 5 km podejścia. Widać, że wielu zawodników ma już dość napierając tak krok po kroku, jednak świadomość, że została dyszka z haczykiem, dodaje wigoru przy podejściu.
Przy końcowym podejściu zaczyna grzmieć na dobre. Zaczyna padać. Przedostatni punkt pomiarowy na Markowych. Wraz z przybywającymi grzmotami dostaje przyśpieszenia. Zbieg po kamiennych schodach nie jest łatwy do tego szalejąca burza nie napawa optymizmem. Ten odcinek biegu do mety to jakby długi most którym musimy się przeprawić na jasną stronę mocy gdzie znajduje się meta. Kolejne wyładowania i grzmoty komunikują „Nie przejdziesz!!!”.
Czasami może odrobina szaleństwa jest wskazana.
W szybkim tempie przemierzam potok który utworzył się żlebie ścieżki. Chyba tylko świadomość, że ktoś czeka na mecie pcha mnie przed siebie.
Wypadam z lasu cały i zdrowy. Jeszcze tylko runda honorowa podejścia pod Mosorny, jakieś 100 m w góre i dół do mety, gdzie czeka na mnie moja druga połowa – Aneta. Chwilę wcześniej kończy 1/2 Babiej, też pełna wrażeń i radości. Jest pięknie!
Czwarte miejsce open!
Ktoś może powiedzieć, że najgorsze z miejsc, jakie może się przytrafić. Ale dla mnie to piękny prezent na moje maratońskie urodziny. Kalejdoskop wrażeń, który ciężką zmierzyć jakąkolwiek miarą, na jakiejkolwiek skali.
Pawel Stach, Ambasador Festiwalu Biegowego