Robert Zakrzewski o swoim Biegu Powstania Warszawskiego
Opublikowane w pon., 28/07/2014 - 09:24
Bieg Powstania Warszawskiego to dla mnie impreza roku. To jak biegowy mundial, który odbywa się w ostatni weekend lipca i jest nieoficjalnym rozpoczęciem obchodów Powstania Warszawskiego.
Mimo, że codziennie piszę o bieganiu i często relacjonuję zawody w Warszawie, to jednak zostaje mi już mało czasu na sam trening. Jednak od trzech lat od czerwca rozpoczynam swoje przygotowania, by uczcić pamięć o Powstaniu Warszawskim. Chociaż może być to nadużycie – to dla mnie start w biegu na 5 km, to hołd dla ludzi, którzy podjęli walkę z okupantem. Biało-czerwona opaska z „kotwicą” na przedramieniu to znak jedności z Powstańcami.
Siłą biegu jest tradycja. Imprezie towarzyszą zespoły rekonstytucyjne z grupy historycznej „Radosław”. W tym roku, w miejscu startu przygotowali barykadę, która była dużą atrakcją zwłaszcza wśród najmłodszych. Można było z bliska zobaczyć jak wyglądali powstańcy i „morowe panny”.
Nim wyruszyliśmy na dobrze już znaną trasę na dystansie 5-ciu kilometrów wszyscy wspólnie wysłuchaliśmy „Roty”. Celowo piszę „wysłuchaliśmy”, a nie „odśpiewaliśmy”, bo tekst napisany przez Marię Konopnicką okazał się być mało znany wśród biegaczy, z wyjątkiem pierwszej zwrotki. Część zgromadzonych była zdziwiona, że przed biegiem śpiewana jest pieśń patriotyczna. Gdy wybrzmiała ostatnia zwrotka rozległy się gromkie brawa.
Stojąc w 3 sektorze (powyżej 25 minut) niewiele słyszałem z tego, co mówiono ze sceny. Słysząc huk w pewnym momencie już myślałem, że ruszamy jednak okazało się, że oto zaczął się pokaz zwiastunu filmu Miasto 44. Staram się więc podskakiwać w miejscu, bo mimo ciepłej temperatury czuję, że cała rozgrzewka odchodzi w zapomnienie.
W końcu następuje wspólne odliczanie 10, 9... 3, 2, 1 i ruszamy. Tłum robi kilka kroków i zatrzymuje się. Taka fala powtarza się kilka razy. Do linii startu jeszcze nam trochę brakuje. Ktoś żartuje, że Michał Bernardelli pewnie jest już na Karowej. Niestety ten sympatyczny zawodnik tym razem nie bierze udziału w zawodach. W końcu jesteśmy na wysokości sceny i pozdrawiamy się wzajemnie z uczestnikami Powstania Warszawskiego.
Wybiegam na ulicę Bonifraterską. Napotykam na ścianę zbudowaną z biegaczy w czarnych koszulkach. Pierwszy raz biegnę tędy bez słuchawek. Chcę usłyszeć ten bieg, tupot tysięcy butów, oddech swój i tłumu. Wiem, że tym razem aplikacja w telefonie nie podpowie mi, w jakim biegnę tempie. Nie jest to jednak trening tylko poważna impreza.
Staram się być skoncentrowany i trzymać swój rytm. Wiem, że ważąc ponad sto kilogramów nie mam co się porywać do szarży. Chociaż przecież całe Powstanie Warszawskie to taka romantyczna i przegrana walka. Widzę jak ludzie próbują biegać od lewej do prawej strony starając się wyprzedzić po kilka osób. Patrząc na część uczestników wciskających się w każdą możliwą lukę, widzę po niektórych, że na Wisłostradzie już będą szli. Nie chcę być złośliwy. Za sobą słyszę głęboki oddech, wręcz szukający powietrza. Mężczyzna wyprzedza mnie jakby meta miała być o dwa kroki stąd. Chciałbym powiedzieć mu: „nie rób tego”, bo nie minęliśmy jeszcze kościoła św. Anny, ale muszę zająć się sobą, bo ktoś wbiega mi przed nogi.
Przy Pałacu Prezydenckim na chwilę w nasz tłum wbiega młoda para, którą witają wielkie brawa. Biegną z nami chyba kilkanaście metrów. Panna Młoda w białej sukni ma trudne zadanie, ale daje sobie znakomicie radę. Są kawałek za mną. Nie wiem kiedy opuszczają trasę. Pomyślałem w tym momencie o tych wszystkich ślubach zawartych w Powstaniu Warszawskim. Statystycznie na każdy dzień Powstania zawierano cztery małżeństwa. Ja zbiegam w ulicę Karową, a młodej parze życzę sto lat w zdrowiu i szczęściu. Jak zawsze na Krakowskim Przedmieściu nie zawiedli kibice, którzy stali na całej długości trasy i dodawali nam otuchy.
Zbieg z ulicy Karowej to moment oddechu. Nie wiem czy to tylko złudzenie, ale wcześniej biegnąc między budynkami nie miałem poczucia żadnego ruchu powietrza. Tu było trochę inaczej. Teraz mogłem trochę przyspieszyć, ale ciągle kontrolowałem oddech, bo często właśnie po zbiegu dopadała mnie kolka.