Iron Run: Znamy największych twardzieli biegowych w Polsce!
Opublikowane w ndz., 07/09/2014 - 15:00
- Przez całe trzy dni byliśmy w piekle - podsumował festiwalowy cykl 8 biegów Jarosław Gniewek, jego zwycięzca. Podobnie uważa zdobywca trzeciego miejsca Eduard Hapak: - IronRun to prawdziwa masakra. Całe 120 km masakry - podsumował swoje biegi Ukrainiec, chociaż nie było po nim widać śladów zmęczenia.
Chwilę po ostatnim biegu cyklu - Koral Maratonie, Ukrainiec zupełnie świeży czekał na potwierdzenie wyników. Liczył na sukces, bo w zeszłym roku dał się pokonać tylko Kenijczykom. Teraz najtrudniej było mu przebrnąć przez Bieg Górski 36 km.
- Biegam maratony i półmaratony. Nie jestem specjalistą biegów górskich, dlatego najwięcej problemów sprawił mi Bieg Górski na dystansie 36km. Tam było wszystko. Ciemno, trudny teren, nie wiadomo, gdzie biec. Najpierw wymagające podbiegi, potem strome zbiegi. Dwa razy upadłem. To było straszne doświadczenie - powiedział nam Eduard. Po chwili dodał: - W zeszłym roku zająłem trzecie miejsce. Przyjechałem w tym roku, żeby wszystko naprawić i znowu jestem trzeci, ale nie wiem, czy będę coś naprawiał za rok. Podobno wyzwanie ma być jeszcze większe.
O powrocie do Krynicy nie myśli na razie tegoroczny najbardziej żelazny z żelaznych - Jarosław Gniewek: - W zeszłym roku mówiłem, że tu nie wrócę, ale wróciłem. W tym roku też powiem, że nie wrócę, zwłaszcza, że podobno ma to być jeszcze trudniejsza konkurencja. Z drugiej strony po każdym trudnym biegu, że mam już dosyć, a po kilku dniach zaczyna mi tego brakować.
Dla zawodnika z Bielska-Białej udział w tym morderczym cyklu został okupiony ogromnym wysiłkiem. Upadek podczas Biegu Górskiego dużo go kosztował. Na starcie Życiowej Dziesiątki stanął mocno poobijany i z opuchniętą twarzą. Rozbity nos, krwiak pod okiem rzucały się w oczy.
- Upadłem i może nie wyglądało to najlepiej, ale pobiegłem dalej. Przecież nie będę się z takiego powodu wycofywał z rywalizacji. Nie po to tu przyjechałem. Kryzys przyszedł dopiero podczas dzisiejszego maratonu. Cała moja przewaga nad rywalem kurczyła się z każdym kilometrem. Maraton robiłem metodą Gallowaya, w pewnym momencie sięgnąłem po żel i on się chyba jakoś nie przyjął. Zupełnie mnie odcięło, ale do mety dotarłem i utrzymałem prowadzenie - opisywał Jarek już w karetce. Do poprzednich urazów doszedł jeszcze ślad po wenflonie, sine usta i głębokie sińce pod oczami.
- Dałem radę, bo moją motywacją była moja rodzina. Żona czasami tak różnie patrzy na to moje bieganie, bo dwoje dzieci wymaga zaangażowania czasu. Myślę jednak, że teraz będzie ze mnie dumna - cieszył się.