Od marszu o kulach do maratonu w... trzy miesiące. „Miałam dwa cele”
Opublikowane w śr., 31/10/2018 - 10:16
Pamiętacie Paulinę Lipską-Mazurek, która maszerując o kulach przemierzyła 5-kilometrową trasę 28. Biegu Powstania Warszawskiego? Od tamtego momentu upłynęły trzy miesiące, hektolilitry potu na treningach, a zawodniczka znów włączyła się do walki na długim dystansie. W miniony weekend podczas maratonu we Frankfurcie złamała 3 godziny!
Biegaczka była jedną z bohaterek tegorocznego Biegu Powstania Warszawskiego. Chociaż zajęła tam trzecie miejsce wśród pań... od końca, to skutecznie przyciągnęła uwagę kibiców i mediów.
Na starcie tamtej imprezy pojawiła się jako triumfatorka Biegu Konstytucji 3 Maja, czyli imprezy otwierającej Warszawską Triadę Biegową. Nie mogła jednak walczyć o powtórzenie sukcesu. Wszystko przez kontuzję i operację kolana, której musiała się poddać; Paulina na początku lipca przeszła zabieg artroskopii. Chciała jednak uczestniczyć w zawodach i nawet dziś mówi, że podjęłaby taką samą decyzję.
- Najważniejszy był dla mnie udział w wyjątkowym wydarzeniu, a nie wyniki, rekordy i wygrane. Mam do siebie dystans i wiedziałam, że będę zamykać zegar. Ale jednak nie mogłam odmówić sobie poczucia tej niesamowitej atmosfery, bycia jej częścią. Takie wydarzenie zdarza się tylko raz do roku. Byłam też ciekawa nowej trasy - teraz znam ją bardzo szczegółowo, bo miałam dużo czasu na jej oglądanie – mówi z uśmiecham Paulina Lipska-Mazurek.
Sam powrót do formy maratonka określa mianem „telenoweli”. Okres gojenia się rany pooperacyjnej bardzo się wydłużył w stosunku do oczekiwań. Trzeba było uzbroić się w cierpliwość.
– Myślałam, że będę miała artroskopię i za dwa tygodnie będę truchtać 5 km w tempie po 4 minuty. Akurat. Po pierwsze, miałam zarówno artroskopię jak i otwartą operację. Po drugie, na BPW dopiero usunięto mi szwy i jeszcze chodziłam o kulach; w kolanie długo zalegał potężny krwiak. Do biegania wróciłam 15 sierpnia, truchtając 3 km po 6.30 min./km – wspomina biegaczka.
Paulina przyznaje, że początki nie były łatwe i długo zastanawiała się czy wystartować w maratonie. Dzięki rekordowi życiowemu 2:50:15, do rywalizacji we Frankfurcie była zakwalifikowana z tzw. „Elity B”. Tylko, że formy było daleko.
– Miałam kolosalny problem z utykaniem przy chodzeniu. Może przyczynił się do tego długi okres poruszania o kulach. Generalnie początki były bardzo pesymistyczne, nie dość, że krok był nierówny i obciążał zdrową kończynę, to każdy trening kończył się opuchnięciem i okładami z lodu. Do połowy września uczyłam się biegać na nowo i eliminowałam efekt utykania. Powoli znikała też opuchlizna i rzadziej pojawiała się po treningu. Udawało mi się robić biegi ciągłe po 4:30 min./km. Wystartowałam też w Biegu przez Most na 10 km, gdzie pobiegłam na 200% możliwości. Czas - ledwie 41 minut…. – opowiada Paulina.
W pewnym momencie nastąpił przełom. Pod koniec września Paulina wzięła urlop w pracy i wyjechała na obóz do Szklarskiej-Poręby.
– Pojechałam tam z nastawieniem, że próbujemy się przygotować na poważnie. Będziemy testować kolano. Tam zaczęłam zwiększać kilometraż. Udało się pobiec 25 km w tempie zmiennym, tj. 10km I zakres + 10km II zakres po 4.15 min./km + 5 km I zakres. Zrobiłam też pierwsze „żółwie”, w tempie 7 x 1 km po 3.47 min./km – wylicza zawodniczka. – Byłam bardzo zaskoczona jak szybko wszystko wracam do normy.
– Po powrocie z gór, pozostawały 3 tygodnie do maratonu. Pobiegłam Biegnij Warszawo (10 km) w 39 minut, czyli 3 minuty szybciej niż 3 tygodnie wcześniej. Udało mi się też zrobić super „30” po 4.20 min/km. Byłam pewna, że kolano wytrzyma już cały maraton, a ten start naprawdę dojdzie do skutku – opowiada biegaczka
Na tej fali optymizmu, wynik 2:59:00 można przyjąć jako sukces. Paulina przyznaje jednak, że nie doceniła przeciwnika i popełniła wiele błędów, a „dwie trzecie dystansu to było wręcz umieranie”.
– Trafiłam do elity „B” z życiówką 2:50, która była górną granicą przyjęcia do tego grona. A w życiowej formie, nie oszukujmy się, nie startowałam. W konsekwencji kobiety bardzo szybko mi uciekły, a grupy mężczyzn spoza elity startujące za mną, ale biegnące na dużo lepsze czasy niż mój zakładany, mijały mnie jak ferrari na lewym pasie autostrady. Łapałam grupki, żeby się schować od wiatru. Biegłam kilkaset metrów, sprawdzałam, że biegną za szybko, zwalniałam do swojego tempa i znowu brałam wiatr na klatę. Takim interwałem i walką z wiatrem doprowadziłam do tego, że po 14. kilometrze... już byłam gotowa na finisz – wspomina Paulina Lipska-Mazurek. Zwraca uwagę na trudne warunki.
– Pogoda była okropna, bardzo mocno wiało. Czułam jak podmuchy z każdym kilometrem pozbawiają mnie sił. Niektórzy twierdzą, że później wiało już tylko w plecy, ale mnie to już nie ratowało. W pewnym momencie dogoniły mnie grupy, które biegły na mój czas, ale to była druga część dystansu, gdy biegłam już za wolno i zwyczajnie nie miałam siły ich „kleić”...
– Patrząc na ten start z kilkudniowej perspektywy, jestem zadowolona. Miałam dwa cele - pobiec jak najlepszy czas i dobiec cało. To drugie mi się udało – wskazuje biegaczka.
Maratonka planuje teraz odpocząć, a już 11 listopada stanąć na starcie 30. Biegu Niepodległości w Warszawie. Kule szpitalne już nie są jej potrzebne. A co dalej? – Na wiosnę.. kto wie? Może Londyn? –snuje plany Paulina Lipska-Mazurek.
RZ