Pora na samoszantaż
Opublikowane w czw., 05/06/2014 - 09:04
Gdynia coraz bliżej, czas ucieka. Pozostało niewiele ponad dwa miesiące Do Festiwalu Biegowego we wrześniu, czyli do wymarzonego półmaratonu, pozostały jedynie trzy miesiące. Czuję, że kondycyjnie powinnam być dużo dalej, niż jestem. Jednoczenie jestem dalej niż byłam kiedykolwiek, więc nie jest najgorzej.
Wróciłam do pływania po niechlubnej przerwie. Słonce wschodzi wcześniej i jest mi dużo łatwiej wstawać tak wcześnie. Zaczyna dochodzić już nawet do tego, że nie mogę się doczekać tych poranków, a jeżeli muszę zrezygnować z porannego pływania, jest mi szczerze szkoda straconej sesji.
Zawsze pływałam tylko żabką, wiec murze się nauczyć pływać kraulem od podstaw, np. przyswoić sobie taki banał, że ręka nad powierzchnią wody odpoczywa. Przez kilka pierwszych długości dokładałam sobie niepotrzebnie pracy. Pływam z pletwami i dają one ogromne poczucie mocy. Jest super, jestem taka szybka. Czuje jak pracują moje nogi i jak muszę je okładać, żeby płynąć jak najszybciej. Daje sobie jeszcze trochę czasu, zanim zacznę pływać bez pletw, ale dają mi one ogromną frajdę i pozwalają się skopić na pracy ramion.
Jednoczenie z ciekawością zauważyłam, że pływanie kraulem przypomina mi... medytację. Odcięcie się od świata zewnętrznego, skupienie się tylko na technice oraz na oddechu. Oddech, jedno ramie, oddech, drugie ramie.... Chwilowe rozkojarzenie powoduje wybicie z rytmu oraz konkretne zachłyśniecie się woda. Nic przyjemnego.
Tak wiec zmuszam swój umysł do wyłączenia się, co jest dla mnie zwykle bardzo trudne. Nie ma miejsca na nic innego poza kontrolą tego, co dzieje się z moimi ramionami, nogami oraz oddechem. Takie poranne odcięcie się od wszystkiego jest bardzo kojącym rozpoczęciem dnia. Po każdej takiej sesji czuję ogromną dumę z samej siebie, co razem daje bardzo pozytywną mieszankę na koniec dnia.
Bieganie natomiast idzie mi raz lepiej raz gorzej. Był tydzień, kiedy musiałam się powstrzymać, żeby nie biegać codziennie, ale następne 7 dni było już dużo słabsze. Gorsza pogoda itp., itd (muszę przyznać, że są to chyba wymówki). Jednocześnie pierwszy raz będę podchodzić do 10 km, co nie wydaje się już takim wyzwaniem, jak to było jeszcze jakiś czas temu. A od 10 km do 21,097 km coraz bliżej...
Musze chyba zastosować moja ulubiona taktykę samoszantażu. Zapisze się na kilka 10-kilometrowych weekendowych biegów (jeden już nawet dopięłam z festiwalową ekipą) i nie będę mieć wyjścia. Zobaczymy. Opisze Wam następnym razem czy udało mi się na kilka zapisać.
Anka