140 kilometrów Stefa Schuermansa dla Leo. „Twardziel z wielkim sercem i jajami ze stali” [ZDJĘCIA]

 

140 kilometrów Stefa Schuermansa dla Leo. „Twardziel z wielkim sercem i jajami ze stali” [ZDJĘCIA]


Opublikowane w wt., 26/08/2014 - 08:59

Ania czeka przy drodze. We dwójkę dojeżdżamy do początku skrótu przez las, gdzie wkrótce przybiega Stef. Teraz oni przejdą 6 km wzdłuż rzeczki aż na drugą stronę jeziora Słok, dokąd ja dojadę szosą naokoło.

Nad jeziorem zaliczam drzemkę na rozłożonym siedzeniu, aż obudzą mnie nadchodzący towarzysze. Z Łodzi wyruszyłem prosto po nocnej sztafecie Szakali, więc to pierwszy sen od ponad doby. Znowu wcielam się w rolę zająca aż do Bełchatowa pilnując, by przerwy w marszu trwały 20 sekund. Na stacji benzynowej robimy następny dłuższy postój.

Wypoczęty zawodnik o ile można mówić o wypoczynku - chce teraz kilkanaście kilometrów przebiec sam. No i przebiega, naprawdę zacnym tempem, mimo mocno przygrzewającego słoneczka. Prosi o przerwę gdzieś na wiejskiej drodze, gdy już naprawdę ma dosyć i według jego wyliczenia ma już setkę w nogach. Przelicza jeszcze raz i wychodzi tylko 95 km...

Następna dycha będzie moja. Ania siada za kółko i jedzie na umówione miejsce przed krajową drogą Piotrków Łask. Mijamy punkt, w którym do mety pozostał dystans maratonu, a wkrótce potem rzeczywisty punkt setki. Zaraz odpoczniecie od asfaltu przychodzi wiadomość od Ani. Usiana drobnymi kamykami bita droga przez lasy i pola wymusza jednak inne stawianie stóp, a Stef już jest na tym etapie, że go wszystko boli. Proporcje biegu do marszu zmieniają się coraz bardziej na korzyść tego drugiego. Zastanawiamy się, czy dotrzemy do celu przed północą. W międzyczasie drużyna Biegiem po Piwo przesyła słowa wsparcia i melduje z piotrkowskiego Jana Olbrachta, że raczy się tym, po co przybiegła tam aż z Łodzi.

Po przekroczeniu krajowej dwunastki dalej „zającuję”. Pabianice na mapie są tak blisko, a w rzeczywistości tak daleko. W lesie komary próbują nas zjeść żywcem, a Stef próbuje truchtać. Coraz rzadziej i coraz krócej. What's written on your T-shirt? rzucam wydrukujemy ci nową z napisem Spacerkiem po Piwo! Na moje darcie łacha reaguje uśmiechem. We wsi o seksownie kojarzącej się nazwie Mierzączka Duża zamieniamy się z Anią, która doprowadzi naszego zawodnika aż do pabianickiej obwodnicy.

Za wiaduktem widzę już, że Stef coraz ciężej walczy o każdy krok, chociaż trzyma równe tempo około 5 km/h. Schemat sprzed paru godzin, 20 sekund marszu na kilka minut biegu, jest podobny, tylko że zamiast biegu mamy marsz, a w miejsce marszu siedzenie. Ania czeka na parkingu przed marketem w Pabianicach. Jeszcze przed granicą miasta został nam dystans półmaratonu. Zapada zmrok. Stef zawziął się, że do samochodu dojdzie jednym rzutem.

Na parkingu rozgrywają się sceny jak z niedawnej epopei Darka Strychalskiego na Badwater. Stef rozkłada się przy samochodzie na dmuchanym materacyku i przykrywa się cały śpiworem. Zdejmuje buty, stopy ma poobcierane i całe w pęcherzach. Nie ma ochoty nic przełknąć, chociaż od dawna nic nie jadł poza żelami i węglowodanową odżywką. Zaczyna padać deszcz, ale na szczęście wkrótce przechodzi. Po 40 minutach próbujemy go obudzić. Coś nieskładnie mamrocze. Five more minutes da się tylko zrozumieć.

Potem prosi o kolejne pięć minut. Ktoś podchodzi, pyta czy kolega nie potrzebuje pogotowia. Musimy mu wyjaśnić, o co chodzi w tym całym zamieszaniu. W końcu nasz twardziel próbuje się podnieść, ale trzęsie się z wyczerpania. Zakładamy na niego wszystko ciepłe co się da, prosi nawet o puchową kurtkę. Wmusza w siebie żel i colę i staje na nogi. Dzielny jest. Przecież ten świr od czasu majowego Kieratu nic nie trenował. Cały Stef...

Teraz do samej mety zajączkiem ma być Ania. Woli przejść ze Stefem te ostatnie 15 km, niż prowadzić. Ja będę się co chwilę zatrzymywał, żeby kontrolować sytuację. W jednym miejscu idą inaczej, niż planowaliśmy, ale dogadujemy się przez telefon i spotykamy się już w Ksawerowie, między Pabianicami a Łodzią. Na następny postój podwożę im kawę ze stacji benzynowej. Stef długo gada przez telefon z rodziną w Belgii. Z moim zardzewiałym niderlandzkim kminię piąte przez dziesiąte, jak naturalistycznie opowiada o stanie swoich stóp.

Ostatni raz czekam na nich przed Rondem Lotników, jakieś 5 km przed końcem. Nie widzą mnie, siadają na przystanku. Wołam ich i widzę, jak z trudem się podnoszą. Ania też ma dosyć - zrobi dziś w sumie 31 km. Biorąc pod uwagę moje wytrenowanie, moje 38 km (w tym kilkanaście biegiem) to przy niej tyle co nic.

Odstawiam samochód na metę. W ogródku przed Piwoteką Michał, Adam i Olek wciąż czekają. Wypatrujemy Ani i Stefa. Wreszcie o 1:15 nadchodzą. 140 km, 30 godzin i 45 minut walki dobiegły końca. Zasłużone piwo już czeka na stole na prawdziwego twardziela z wielkim sercem i jajami ze stali.

* * *

Serdecznie dziękujemy wszystkim, którzy wspomogli lub dopiero wspomogą swoimi datkami małego Leosia, dzieciaka równie dzielnego, jak nasz wariat Stef. Wielkie dzięki również tym dobrym duszom, które dobrym słowem wspierały tego świrusa na trasie. Dzięki Wam to wszystko miało sens.

Kamil Weinberg

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce