4 Deserts: Gondek, Wikiera, Lewczuk i Żuk ruszyli na podbój Pustyni Gobi
Opublikowane w czw., 29/05/2014 - 17:00
Członkowie teamu 4 Deserts Polska wsiedli do Dreamlinera dziś po godz. 16:00. Przed sobą mają ponad 20 godzin lotu do Pekinu i kilkugodzinne oczekiwanie na przesiadkę do Bole, małej miejscowości w mongolskiej autonomicznej prefekturze Bortala w prowincji Xinjiang – miejsca startu słynnego Gobi March. Nastroje są bojowe.
– Sprzęt spakowany, zdrowie dopisuje. Cel minimum to ukończyć zawody. Ale chciałbym poprawić wynik z Sahary. A może i powalczyć o coś więcej. Czuję, że mogę to zrobić, chłopaki bardzo mocno mnie dopingują – powiedział nam tuż przed odlotem Andrzej Gondek, sportowy lider drużyny, którego udział w imprezie nie był jednak taki pewny. – Moja żona najpierw chciała mnie uziemić przywiązując do kaloryfera, ale gdy uświadomiła sobie, że i z takim ciężarem mógłbym pobiec w Chinach, postanowiła schować mi paszport. Obiecałem jej jednak, że wrócę cały i zdrowy – opowiadał 12. zawodnik Sahara Race.
Pewny siebie jest też Marcin Żuk, który zweryfikował wcześniejsze deklaracje i obrał jasny cel – pierwsza ”30”. – Nie ma miękkiej gry, jedziemy na twardo – stwierdził jednoznacznie. – Wiem co mnie czeka i mam konkretny plan na bieg. Wierzę w swój organizm i doświadczenie choćby z wejścia na Mont Blanc. Nocowałem już na 3000m i nie będzie to dla mnie nowość – ocenił Mistrz Polski w Bowlingu, który – jak sam mówi – nikomu nie musi już nic udowadniać.
Wysokości obawia się za to Marek Wikiera. – Lubie górskie odcinki, dobrze się na nich czuje, ale tyle rzeczy może się tu wydarzyć, że nawet nie chce o tym rozmyślać. Inna sprawa, że byłem już na 3000m i wiem jak brakuje tam tlenu. Chodziłem po Alpach i już na wysokości 2600m n.p.m. czułem się jak zdobywca – wspominał ze śmiechem.
W ostatnich dniach Marek Wikiera uskarżał się na bóle w nodze, ale jak stwierdził, „trochę mrożenia i trochę rehabilitacji wyciszyło uraz”. – Od trzech, czterech dni jest dobrze. Liczę, że podobnie będzie w Chinach – wskazał. Zagadnięty o cel stwierdził krótko: – Dobiec do mety na miejscu nie gorszym niż na Saharze...
Na spore problemy zdrowotne uskarżał się za to najmniej doświadczony z całej czwórki, Daniel Lewczuk. – Tuż przed rozpoczęciem właściwych przygotowań do Gobi nabawiłem się ostrego zapalenia oskrzeli, które lekarze zdiagnozowali nawet jako zaawansowane zapalenie płuc. Zalecili odpoczynek, ale ich nie posłuchałem. Z biegiem jak z małżeństwem – w doli czy niedoli, trzeba lecieć (śmiech). Tak na poważnie – oczywiście boję się, że na wysokościach mogę mieć z tym problem, ale będę walczył do końca – stwierdził. Dodał, że do Chin zabiera tym razem tylko wymagane regulaminem 12 kapsułek Ketonalu... – To ostateczność, nie przewiduje skorzystania z takiej pomocy.
Przed naszymi biegaczami nie lada wyzwanie – 250 kilometrów biegu i marszu (tylko 20% uczestników biegnie przez cały czas rywalizacji) po piasku, skałach, wyschniętych korytach rzek, wąskich graniach i zielonych pastwiskach, podzielonych na 6 etapów, o narastającej skali trudności (5 etap liczyć będzie aż 78,8 km). Do tego nocleg w warunkach spełniających tylko minimalne standardy higieny i komfortu, ale za to w towarzystwie ponad 140 szaleńców takich jak oni.
– To jest właśnie esencja tej imprezy. Ultramaratony, szczególnie takie jak te z 4 Deserts, to nie tylko bieg. To delektowanie się krajobrazami, wspólne przeżywanie sukcesów i porażek, dzielenie się swoimi historiami, mocno inspirującymi podkreślę, i nawiązywanie głębokich przyjaźni. W biegach ulicznych tego nie ma – wpadasz na metę, dostajesz medal, napój i folię na plecy i idziesz do domu – ocenił Daniel Lewczuk, który – mimo skromnych doświadczeń biegowych – "zachwycił się formułą długich biegów".
O Gobi March 2014 i udziale Polaków w tej imprezie przeczytasz na naszych stronach także jutro. Zapraszamy!
GR