5. Festiwal Biegu Rzeźnika – ultra debiut Run Addicts

 

5. Festiwal Biegu Rzeźnika – ultra debiut Run Addicts


Opublikowane w pon., 01/07/2019 - 09:28

Trasa – czyli bieg czerwonym szlakiem z Komańczy do Cisnej

Trasa podstawowa Biegu Rzeźnika wiedzie z Komańczy do Cisnej. Początkowo około 8 km “drogą utwardzoną” do Duszatyn (ok. 480 m n.p.m.), a dalej czerwonym szlakiem: Chryszczata (997 m n.p.m.) – Przełęcz Żebrak (816 m n.p.m.) – Wołosań (1071 m n.p.m.) – miejscowość Cisna (ok. 550 m n.p.m.) – Małe Jasło (1102 m n.p.m.) – Jasło (1153 m n.p.m.) – Okrąglik (1101 m n.p.m.) – Fereczata (1102 m n.p.m.). Dalej “drogą Mirka” i przez szczyty: Paportna, Rabia Skała, Okrąglik, Przełęcz nad Roztokami, Rosocha, Hyrlata, Worwosoka i dalej czerwonym szlakiem do Cisnej.

Gdzie ta meta Panie?!

A my skupiamy się na trasie.

1 etap – Komańcza – Cisna

Na start, z Cisnej do Komańczy jak wiecie wiozą nas autobusy – 30 pełnych biegaczy autokarów, startuje jeden za drugim z Cisnej o 1:45, równo. Kto nie zdąży, na start musi dojechać we własnym zakresie! Początek biegu to całkiem żwawe tempo. Zaczęliśmy zachowawczo, celowo utrzymując tempo oscylujące w granicach 5.15-5.30 aby nie zajeżdżać na dzień dobry nóg, które musiały jeszcze wiele tego dnia wytrzymać. Mieliśmy też założenie, że nie hamujemy na zbiegach i gdzie było w dół to puszczaliśmy nogi by kraść cenne sekundy. Zabawa i pierwsze chwile zwątpienia zaczęły się około 20 kilometra. Wtedy, na początku delikatnie lecz zaczęło boleć Łukasza biodro a Pawła dopadły pierwsze oznaki zmęczenia mięśni czworogłowych.

Pierwszy kryzys przyszedł w okolicach 25-26 kilometra. Na dobre rozpoczęło się mozolne wspinanie. Nogi bolałby co raz mocniej a metry zdawały się nie mijać w ogóle. Co spojrzeliśmy na zegarki tam ciągle ten sam kilometr, ciągnący się w nieskończoność. Gdy zaczęliśmy zbiegać w stronę Cisnej, na zegarku wybił 29-30 kilometr, wtedy zachowując siły na zmianę biegnąc i idąc dobiegliśmy wreszcie na Orlika gdzie znajdował się pierwszy oficjalny punkt odżywczy wraz z przepakiem. Spędziliśmy na nim około 15 minut, pijąc colę i jedząc owoce, pieczone ziemniaki, ciastka oraz uzupełniając zapasy do plecaka oraz przede wszystkim wodę. Zostawiliśmy też w przepakowym worku swoje czołówki, które i tak już by nam się nie przydały w kolejnej części zmagań. Paweł przed wyruszeniem w kolejny etap trasy delikatnie posmarował czwórki maścią rozgrzewająco-przeciwbólową i wyruszyliśmy na podbój Smereka.

Etap 2 – Cisna – Smerek

Robiąc założenia taktyczne do całego biegu, zakładaliśmy, że na postojach spędzamy maximum 10 minut. Były to jednak założenia czysto teoretyczne dwóch amatorów debiutantów. Rzeczywistość okazała się być jednak trochę bardziej skomplikowana. Pomijając zmęczenie i ogromną ochotę na rozłożenie się plackiem niczym naleśnik na patelni, czas zjadała cała logistyka. Nakarmić, napoić, uzupełnić zapasy wody, uzupełnić zapasy jedzenia, zająć się bolącymi miejscami. Odpadło nam i tak zmienianie odzieży i obuwia. Uznaliśmy, że to co mamy na sobie spełnia swoje zadanie w 100% i nie ma co kombinować. Minuty mijały, a kolejne pary wybiegały, inne przybiegały. Tutaj zdecydowanie trzeba wziąć pod uwagę organizację ekipy wspomagającej na przyszłość. Taka ekipa / osoba znacznie usprawnia pobyt na przepakach. Koniec końców zebraliśmy się do przysłowiowej kupy i ruszyliśmy na szlak, szlak jakże inny od tego z pierwszych 32 km…

Trzeba przyznać, że ten pierwszy etap pod względem podłoża był piękny! Ponad 10 km drogi utwardzonej, na szlaku względnie sucho i stabilnie, brak deszczu, idealna temperatura. Wszystko zmieniło się już na pierwszych metrach etapu do Smereka. Wcześniejsze opady deszczu na tej części trasy sprawiły, że zbocza dosłownie płynęły błotem, gliną i wodą. Na marginesie, przelotne ulewy na tych terenach pojawiały się od wielu dni niemal codziennie, a ponieważ podłoże jest głównie gliniaste to sami wiecie, że woda jak w gąbkę to się nie wchłania – raczej spływa jak po wysmarowanym wazeliną ciele. Dosłownie pierwsze 100 m po wybiegnięciu z przepaku to zapoznanie się z konsystencją błociska i dalej już mogło być tylko ciekawiej. Od razu wspinaczka po błotnistej rzece. Próbowaliśmy poboczem, między krzakami, później środkiem, wpadaliśmy w koleiny, a błotko próbowało ukraść nam nasze buty, zasysając je niczym odkurzacz przed ograniczeniem mocy.

Blisko kilometrowe podejście dało nam nieźle w kość. Wydawało się, że nigdy się nie skończy. Kiedy pojawiała się nadzieja na wypłaszczenie, za zakrętem zaskakiwała nas kolejna „ściana” do pokonania. Cyferki na zegarku prawie się nie zmieniały, a my brodziliśmy w bagienku myśląc już tylko o tym, aby dotrwać do mety. Wydaje nam się, że osoby poruszające się z kijkami, rzeczywiście mogły utrzymać lepsze tempo na podejściach. Jednak trochę osób nas dochodziło i wymijało. Za to na zbiegach to my lecieliśmy do przodu, wyprzedzając kolejne osoby. Tak było już do samej mety. Mimo błotnego lodowiska, próbowaliśmy lecieć mocno. Bardziej niż błoto spowalniały nas bóle mięśni. U Łukasza nasilał się ból okolic biodra, mięśni pośladkowych i promieniowanie aż do stopy, a Pawła zaczynały dopadać kurcze mięśni czworogłowych. Ostatnie kilometry tego odcinka były jednymi z trudniejszych dla nas psychicznie. W większości szliśmy i mieliśmy dość. Postój w Smereku wiele zmienił. Całe szczęście!

Etap 3 – Smerek – Roztoki Górne

W Smereku tośmy trochę zamarudzili można rzec. Blisko 30 minut postoju, 3 miski zimnej wody na głowę, woda, cola, ziemniaki, owoce, bułka z dżemem i toaleta. Nogi i biodro wysmarowane maścią rozgrzewającą, przeciwbólową jak kremem do opalania z filtrem 50. Normalnie, z białą warstwą na skórze ruszaliśmy dalej. Lepiej czuć ogień na skórze niż ból mięśni, prawda? Na wylocie z punktu trafiliśmy prawie na kontrolę paszportową. Organizatorzy sprawdzili stan posiadania obowiązkowego wyposażenia, a więc naładowanego telefonu i folii NRC. Wielkie brawa za takie akcje. Po to jest regulamin, aby go weryfikować – o bezpieczeństwie biegaczy już nie wspominając.

Początek tego etapu to oczywiście wspinaczka po błocie, ale po tym blisko pół godzinnym odpoczynku było naprawdę dobrze w głowach. Humory bardzo dopisywały, nogi podawały bez narzekania i nawet słonko się do nas uśmiechało. Dla oddania tych podejść napiszemy, że 1 km potrafiliśmy pokonywać przez 25 minut. Tempo zawrotne jak na biegaczy co nie? Później był deszcz, była burza i dużo chmur. Niestety zabrało nam to wiele widoków na Bieszczady. Większość trasy to i tak lasy, a kiedy pojawiał się odkryty teren to widzieliśmy mleczko. Na szczęście nie zawsze. Poniżej fragment filmu z odcinka biegnącego pograniczem polsko – słowackim.

Na tym etapie nasze mózgi pracowały już trochę wolniej i błędnie odczytaliśmy z mapki moment, w którym powinien pojawić się punkt odżywczy w Roztokach. Zawiedzeni jego brakiem, rozkminialiśmy czy organizatorzy go przenieśli dalej, czy może zrezygnowali z niego bo była niezła ulewa HAHAHAHAHA. Pocieszając się faktem, że odległość do mety się nie zmienia i pozostaje poniżej 15 km biegliśmy dalej i w końcu zorientowaliśmy się, że to nasze błędne odczyty i punkt odżywczy za chwilę się pojawi. Wydawało się, że byliśmy już w domu. Właśnie… wydawało.


Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce