Agrafką w achillesa - "Szakale Bałut" w Bridges Marathon
Opublikowane w śr., 26/08/2015 - 10:02
Można by się zastanawiać, czy nie powinienem zrezygnować. Pewnie wielu w tej kwestii zgodnie przytakiwałoby głową. Rozumiem taki punkt widzenia. Zdrowie przede wszystkim. Ale z drugiej strony, gdybym nie spróbował i okazało się, że z nogą jest OK, miałbym do siebie spory żal. Nie po to lecimy na drugi kraniec świata, by wracać na tarczy nie podejmując walki. Start w maratonie został przesądzony.
W dniu startu standardowy „rytuał maratończyka”, a następnie szybki dojazd i nerwowe oczekiwanie. Nie rozgrzewałem się, jeżeli ból Achillesa miał wrócić, chciałem by jak najmniej cierpiał.
Maraton w Nowej Zelandii był moim pierwszym biegiem w którym ból towarzyszył mi od pierwszego do ostatniego kilometra. Początkowo delikatny, ale z każdym kolejnym kilometrem było gorzej. Ruszyłem na czas ok. 3h30', jednak tempo komfortowe dla Achillesa (szczególnie na asfalcie) było ciut wolniejsze dlatego też, nie chcąc go nazbyt przeciążać, zwolniłem.
Po pierwszych kilometrach zobaczyłem, że niewiele za mną biegnie Maciek, zwolniłem ponownie, pozwalając mu wyrównać pozycję, tak by wspólnie przemierzyć trasę maratonu. Przyznać muszę, że idealnym jego pomysłem było „zróbmy to jak należy” i naprzemiennie prowadzenie się, narzucając tempo i osłaniając od wiatru. Ból nie przechodził, ale był znośny, a ciągłe zmiany – po 500 metrów wyrywały z monotonii i pozwalały zająć myśli odliczaniem metrów do zmiany. W ten sposób biegliśmy do samego półmetka, mijając kolejnych zawodników. Według naszych obliczeń mieliśmy ok. 14-15 pozycję i 3 zawodników w zasięgu wzroku.
Półmetek. Według profilu trasy miało być w zasadzie „z górki”. Maciek postanowił zwolnić, ja zaś lekko przyśpieszyłem mijając biegaczy tych z zasięgu wzroku. Odwracając się, zobaczyłem, że Maciek jednak nie odpuszcza toteż zwolniłem, by ponownie biec razem – na 35-36 km. Idealny, niespecjalnie męczący, acz bolesny bieg „zepsuł” mój klubowy kolega, gdy oznajmił przed kolejnym doganianym zawodnikiem „nie podpalajmy się, dogonimy go, uważajmy na skurcze”. I w tym właśnie momencie – niczym nie sygnalizowany – skurcz(!), który postawił mnie w pionie. Syknąłem tylko „leććć dalej” i zacząłem kolejne etapy walki ze skurczem. Pierwszy – rozciąganie. Puścił, lecz gdy tylko postawiłem krok złapał ponownie.
Dalej próby rozciągania i masażu. Nadaremnie. Postanowiłem złapać pierwsze doświadczenie w akupunkturze wbijając agrafkę w nogę. Pomogło, lecz po kilku krokach nawrót. „Osz ty cholero… Ty ze mną tak?” – pomyślałem i na dwie igły (agrafki) zacząłem dziabać nogę. Pomogło! Kilkadziesiąt metrów asekuracyjnie przeszedłem i ruszyłem dalej próbując odzyskać utracone pozycje i minuty (w międzyczasie minęło mnie 4 zawodników).
Niestety. Nie udało się. Tempo spadło, ból się nasilił, a silny „wmordewind” na polu golfowym ok. 2,5 km przed metą niemal postawił mnie w miejscu. Na mecie czas mimo wszystko zadowalający, który przed biegiem brałbym w ciemno. 3:45:55 i 18. miejsce na mecie.
Teraz czas na odpoczynek i powrót do Polski!
Klaudia: Na przebiegnięcie królewskiego maratońskiego dystansu zdecydowałam się podczas lotu z Pragi do Dubaju. Była to jedna z niewielu tak spontanicznych, a równocześnie niezbyt rozsądnych decyzji, które podjęłam w tym roku. Oczywiście zdawałam sobie sprawę z ryzyka, które było wpisane w moją zachciankę. Jednak pokusa okazała się o wiele większa i nie dawała mi spokoju.
W sobotę odebraliśmy pakiety startowe. Gdy zobaczyłam listę osób startujących w maratonie zrobiło mi się słabo. Jej liczebność wynosiła nieco ponad 60 osób. W powietrzu unosił się zapach sportowej rywalizacji.
W niedzielę o 8:00 rano stanęliśmy na ,,linii” startu i ruszyliśmy. Pogoda dopisywała. Był słoneczny, ciepły poranek. Jedynym problemem był silny wiatr i pole golfowe, na którym widziałam starszego pana wybijającego piłeczkę w bliżej nieokreślonym kierunku. Już widziałam jak piłeczka rozbija mi główkę, albo chociaż wybija oczko.
Pierwsze kilkanaście kilometrów biegłam spokojnym równym tempem. Nic mnie nie bolało, oddech był lekki, kolki nie było, skurcze nie łapały. Nic nie wskazywało na to, że na 17. kilometrze moja noga postanowi się zbuntować i resztę trasy będę musiała pokonać biegnąc na palcach. Chciałam się poddać, w końcu miałam do pokonania ponad 25 km niezbyt prostej trasy. Momentami ból był nie do zniesienia. Wsparcia dodał mi wracający Maciek, który krzyczał, żebym zachowała spokój, że dam radę. Biegłam i biegłam. Powiedziałam sobie, że wszystko zależy od nastawienia.
Chociaż ostatnie 7 km było prawdziwym utrapieniem i straciłam bardzo dużo czasu, udało się! Przebiegłam całe 42,196 km w 4:52:00 i jestem z siebie bardzo zadowolona. Wkrótce na pewno będę chciała poprawić ten wynik.
W taki sposób zadebiutowałam wbiegając z flagą Polski za linię mety i dołączyłam do grona biegaczy, którzy przebiegli maraton. Tym samym udowodniłam sobie i innym, że ,,chcieć to znaczy móc”!
Klaudia Kobus
Maciej Rakowski
Szymon Drab, Ambasador Festiwalu Biegów