El destino Santa Cruz, el camino Anaga. Nasz Santa Cruz Extreme
Opublikowane w pon., 29/10/2018 - 11:54
El destino Santa Cruz
Na podejściu coraz bardziej mnie odcina. Tak się kończy dawanie z siebie maksa przez tak długi czas. Na ostatnim paśniku, w wiosce Los Catalanes na 41 km, nie tracę czasu. Banan, woda i w drogę. Międzyczas 8:56 przy 10-godzinnym limicie.
Zaraz po wyjściu, pod górę wyprzedza mnie jeden z przegonionej wcześniej grupki. Już od dawna czuję ból w jakimś ścięgnie lewej stopy. Jest jeszcze sporo podejścia, miejscami stromego. Od jakiegoś czasu wiedziałem, że złamanie dychy na mecie jest nieosiągalne.
Ostatni zbieg do oceanu jest długi i łagodny. Normalnie w takich okolicznościach wyprzedzam i zyskuję, jednak nie tym razem. Po prostu, „wyjechałem się” na całego. Całe stopy, łydki i uda mam na granicy skurczu. W dodatku raz źle ląduję na lewej stopie, co jeszcze pogarsza ból ścięgna.
W dół nie jestem w stanie rozwinąć nawet średniej szybkości. Trzech biegaczy mnie wyprzedza, ale sam też mijam dwóch, jeszcze bardziej zdechłych ode mnie. Z Anglikiem zamieniam kilka słów – to jeden z nielicznych startujących cudzoziemców, choć mieszka na Teneryfie od lat.
Na asfaltowym dobiegu do nadmorskiej promenady dogania mnie spotkana wcześniej parę razy dziewczyna. "¡Hola amigo, dawaj!" – woła do mnie. Próbuję się z nią trzymać, choć nogi wyją z bólu, a tętno leci w kosmos. Zuzana okazuje się mieszkającą tu od kilkunastu lat Słowaczką. Ma miejscowego męża, który czeka na nią na mecie. Urywanymi zdaniami gadamy po słowiańsku. Ostatni, nadmorski kilometr robimy chyba poniżej pięciu minut. Przed metą dziękuję jej i puszczam kilka metrów naprzód, bo w końcu to ona wyciągnęła mnie na końcówce. Zegar pokazuje 10:13:52.
* * * * *
Miejsce 151 na 194 finiszerów i 250 startujących, ale jak wspomniałem, tu nie było nikogo z łapanki. Mięśnie nóg wydają się totalnie zajechane, ale już następnego dnia będę w stanie w miarę normalnie chodzić. Treningi i starty w górach, podbiegi i ogólnorozwojówka jednak coś dały. Wydolnościowo też było dobrze. Stłuczenia i obtarcia szybko się zagoją.
Wynikiem marzeń było „rozmienienie dychy”. Gdyby nie wspomniane przygody, spokojnie byłaby dziewiątka z przodu, a może bym urwał nawet pół godziny z wyniku – bo o jakieś 15 minut spowolniło mnie to na biegu, a jeszcze raz tyle dochodziłem do siebie na punkcie w Benijo.
Jakimś porównaniem może być sierpniowy Aladağlar Sky Trail. Ukończyłem go w 10:42. Na Santa Cruz Extreme nie ma czynnika wysokości, więc zakładałem, że zrobię go szybciej. W Turcji połowa trasy znajdowała się powyżej 3000 m n. p. m., było jedno na pół wspinaczkowe podejście i sporo technicznych zbiegów.
Zaryzykuję jednak stwierdzenie, że tu na Teneryfie ilość technicznego terenu była większa, niż w Aladağlar, a karkołomne zbiegi pokryte błotem bywały jeszcze niebezpieczniejsze. Biorąc pod uwagę wywrotkę i spowodowane przez nią spowolnienie, wyszedł mi teraz chyba bardziej wartościowy wynik!
* * * * *
Autostrada TF-5, 21 października, 20:30. Miejscowe radio gra jakąś spokojną melodię. Ja też jadę spokojnie, już mam dosyć wrażeń na dziś. Jeszcze przed chwilą miałem takie skurcze w łydkach i stopach, że nie byłem pewny, czy dam radę prowadzić.
W głowie przesuwają mi się migawki z dnia. Znowu to zrobiłem, choć przez chwilę myślałem, że już pozamiatane. Ale musiałem to skończyć, tylko dla siebie. Czasem po prostu trzeba, jak mawiał tata Scotta Jurka.
U mnie chyba nie może być lekko, łatwo i przyjemnie. Dzięki temu zawsze jest lepsza historia do opowiedzenia. Przygody najwyraźniej mnie lubią, a wspomnień nikt mi nie zabierze.
Kamil Weinberg
(w tekście wykorzystałem fragment piosenki Melendiego „Barbie de extrarradio”.