Jak złamałam 4 godz. w Maratonie Warszawskim
Opublikowane w wt., 15/10/2013 - 10:16
… czyli historia mojego udziału w 35. Maratonie Warszawskim na nowo pisana i o tym jak zając bardzo potrzebny jest – Aneta Sakowska, Ambasadorka Festiwalu Biegowego, o swoich zmaganiach z czasową barierą klasycznego biegu .
Wiem, że było, minęło. Od czasu Maratonu Warszawskiego wydarzyło się już tyle innych wielkich biegów, choćby niedzielny Maraton Poznański. Moja i innych nieumiejętność zarządzania czasem nie pozwoliła mi pochylić się nad tematem wcześniej. Ale jest lepiej, więc do rzeczy.
W życiu sportowym każdego maratończyka amatora, jest kilka faz. I tak - rodzi się myśl, by ten dystans pokonać, rodzimy się my. Szukamy informacji, zaczynamy intensywniej trenować, oswajamy się z biegową nomenklaturą (tempo na km, OWB, ściana, dług tlenowy etc…). Dużo nie, ale jak we wszystkim, bez podstaw się nie da. Potem jest start. Ukończyć. Sprawdzić, jak to jest. Jak działa atmosfera zawodów. Czy można wycisnąć z siebie więcej niż na treningu.
Ja po moim pierwszym maratonie (Warszawskim z resztą) stwierdziłam, że to nie dla mnie. Pokonałam i… wystarczy. Ale przyszła kolej na kolejny etap - dojrzewanie. W słowniku maratończyka- amatora roi się od cyfr i czasowników. Ukończyć, złamać, zejść poniżej 5:00, 4:30, 4:15, 10 aż do magicznej czwórki (o magicznej trójce, nawet nie wspomnę, brakuje mi abstrakcyjnego myślenia). Moja magiczna czwórka zaczęła za mną chodzić po maratonie w Poznaniu dwa lata temu- nabiegałam wtedy 04:04:22. Rok później w Warszawie było jeszcze bliżej, ale 4 nadal z przodu.
Jako, że przestawiłam swoją aktywność na nieco inne tory, Maraton Warszawski był moim pierwszym płaskim maratonem w tym roku (i pewnie ostatnim). Kilka miesięcy wcześniej postanowiłam porządnie zabrać się do rzeczy, dlatego poprosiłam Agatę o poprowadzenie mnie na ten wynik poniżej 4. Dobry plan, to podstawa. Dobry zając, to dobry plan.
Nastał dzień maratonu. Pogoda ładna, nastroje bojowe…
Zaczęłyśmy spokojnie, jak należy. Mój Zajączek bez zegarka (jak należy).
Pierwsze pół pokonałyśmy o minutę za szybko. Ale czymże minuta w bezmiarze czekających nas jeszcze minut… Kolejne kilometry mijały nam jak z bicza strzelił. Aż tu nagle do pokonania zostało 10 km w komfortowym czasie - 1h 2 min. Wtedy to rzekłam do Agaty – a teraz Twoje zadanie: nie pozwól mi się zatrzymać. Niedługo po tym dopadła mnie niemoc ogromna. 5 km pokonałam w czasie 34 minut… 28 minut na ostatnią piątkę. Za mało - pomyślałam. Nie dam rady - powiedziałam. Ale Agata jakby tego nie słyszała i biegła dalej. To właśnie maraton księżniczko i skoro już przebiegłaś tyle, to tanio skóry nie sprzedawaj.
Biegłam więc wgapiona w różowe plecy mojego zająca. Który, mimo że przede mną, cały czas kontrolował sytuację z tyłu. Wyłączyłam się. Gapiłam się w plecy i biegłam za nimi, jak osioł za marchewką. A te plecy były krok przede mną, nie więcej niż krok. I tak oto ostatnie 3 km pokonałam w średnim tempie 5:15/km.
Po dziś dzień nie wiem, jak to się stało, ale dystans ukończyłam z czasem 3:55:44 (taaak, wszyscy już wiedzą, ale niech tam, no muszę!). Wiem natomiast, że nie stałoby się bez udziału Agaty. 100% zająca w zającu. Dziękuję Ci i zapisuję się w Twojej pamięci na łamanie 3:50.
Można powiedzieć – dorosłam.
Agata Sakowska, Ambasadorka Festiwalu Biegowego w Krynicy-Zdrój