Kamil Leśniak o swoim starcie w UTMB: „W tym roku był remis, wrócę do Chamonix, by wyłonić zwycięzcę”
Opublikowane w pt., 19/09/2014 - 11:09
Start czyli kryzys za kryzysem
Cóż, sama trasa - nadal tak uważam - jest przyjemna. To, co niszczy to dystans. Najtrudniejsze jest zmuszenie organizmu do tak długiego czasu wysiłku. Nie wiadomo kiedy dopadnie Cię kryzys. Nawet na prostej z kwiatkami i mchem możesz wymiotować jak kot, bo organizm stwierdzi, że przegiąłeś. Jeden, drugi, siódmy kryzys w ciągu 10h jestem w stanie bez zwalniania przełamać. Ale po 20h to nie mam siły walczyć, nie mam nawet siły by płakać…
Do 80km czułem się dobrze, nic się nie działo. Rozmawiałem przez telefon, podziwiałem widoki... To znaczy, to co było widać za mgłą. Fakt już przed 80km trochę sobie popłakałem, ale to była chwila słabości jak w Krynicy podczas Festiwalu Biegowego w 2013 roku, gdzie raczej przyśpieszałem. Po 80km zaczęły się dopadać mnie dziwne problemy z organizmem. Miałem kryzys to na pewno! Tylko trochę inny niż te, które dotąd miewałem. Ciężko się oddychało, chciało mi się spać. Jak teraz na spokojnie analizuję start to wiem, że za mocno zacząłem. Na pewno miało to jakieś znaczenie w dalszej części dystansu, tylko jak bardzo?! Tego nie wiem. Mięśniowo przez cały dystans czułem się świetnie. Gdybym miał zrobić przysiad lub podskoczyć wysoko - nie było problemu. Ten kryzys był dla mnie zupełnie nowym doświadczeniem. Może chęć snu i taka wysokość zaważyła?
Kontuzja i komentarze z Facebooka
Od 80km przez 50 kolejnych z różną częstotliwością męczyły mnie kryzysy, ale biegłem mimo wszystko. Oczywiście straciłem przez to ponad godzinę, ale biegłem. Po wybiegnięciu z Trientu, przed kolejnym podejściem, Piotrek Książkiewicz, który śmiało mogę powiedzieć – uratował mi tyłek – przeczytał mi kilkadziesiąt pozytywnych komentarzy z Facebooka. Płakałem jak małe dziecko. Ogólnie staram się nie okazywać emocji, ale ultra rozbijają mnie w pył. I to był taki moment totalnego rozbicia. Ryczałem przez ponad kilometr, a Piotrek nadal czytał. Kiedy mnie zostawił, ruszyłem jak burza. Pomyślałem: „Wróciłem w góry i zrobię niespodziankę - tak jak w Krynicy”. Wiedziałem, że nikt nie spodziewał się mnie na mecie za szybko. Ale to nie Krynica...
Wystarczyło sił na podejście. Ba sił wystarczyłoby do końca, ale noga powiedziała, że dosyć tego klepania! Ból był tak mocny, że z kilometra na kilometr biegłem coraz wolniej, aż w końcu musiałem iść. Gdyby ktoś miał piłę, urżnąłbym nogę. Chciałem napierać do przodu, a nie człapać! Zagryzałem zęby, podpierałem się patykami, schodziłem tyłem, ale ból był nieustępliwy. Nie tak to sobie wyobrażałem. W momencie, kiedy masz siłę i motywacja do ataku wylewa się uszami, noga ma „focha” i obraża się jak małe dziecko. Tabletki przeciwbólowe nic nie pomagały, ale wiedziałem, że nie mogę zejść. Chciałem, bo nie widziałem sensu w spacerowaniu po górach podczas tak ważnego startu. Jedyne co mnie trzymało na trasie, to właśnie te komentarze, ci którzy we mnie wierzyli i kibicowali w przygotowaniu do biegu. Dla nich doczłapałem do mety.
Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że tak długo mi to zajmie. Kiedy zacząłem iść, myślałem, że i tak zrobię wynik poniżej 26h. Trasa mnie zweryfikowała. Ostatni szczyt mnie zweryfikował. A raczej zbieg, bo na podbiegu dałem radę kilka razy wymijać się z Antonym Krupicką - słabo wyglądał, też miał problem na trasie. Zbieg był dla mnie porażką, to co planowałem na 50 minut, a na treningu robiłem w 30, tym razem zajęło mi 1h 40?! Masakra!